NIM DIABEŁ DOWIE SIĘ, ŻE NIE ŻYJESZ. Gorzko, ale z polotem

Tekst z archiwum film.org.pl (2008)
Nie cierpię Placu Zbawiciela Krzysztofa Krauze. Nienawidzę tego filmu – co więcej, gardzę nim! Uważam tego potworka za zaprzeczenie definicji kina, za antykino w swej najczystszej formie i za film całkowicie zbędny. To produkcja pusta, bez fabuły, bez celu i bez żadnego sensu, która po brzegi przepełniona jest za to absurdalnym cierpieniem i bólem. Bólem tak napiętnowanym i wyeksponowanym, że po seansie człowiek ma ochotę tylko na dwie rzeczy: szklaneczkę czystej na do widzenia i nóż do podcięcia sobie żył (wzorem jednej z bohaterek). Nadziei nie ma żadnej. Nie chwytam więc tych wszystkich nagród i zachwytów – sam co najwyżej gotów byłbym dać mu Złotą Malinę w kategorii „najgorsza tortura wszech czasów”. Tak, tak. O ile takie Salo i Cannibal Holocaust, tudzież Gibsonowska Pasja, to filmy zwyczajnie chore i wstrętne i zbyt dosadne, to jednak mające jakiś cel. A Plac Zbawiciela zdaje się tego celu nie mieć. Czemu jednak znęcam się nad kinem polskim w recenzji kina amerykańskiego? Powód jest jeden: Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz to zagraniczna wersja Placu Zbawiciela, tyle tylko, że o dwie klasy lepsza.
Będąc dokładnym, to nawet o trzy, ale klasę realizatorską pominę, bo choć w tym względzie przyczepić się do polskiego koszmarku nie mogę, to jednak wiadomo, że technicznie produkt z USA będzie zawsze lepszy i bardziej dopracowany. Poza tym Krauze to jednak nie Lumet, a mordki wzięte wprost z polskich ulic nie mogą (choćby nie wiem, jak chciały) mierzyć się z aktorami pokroju Hoffmana, Hawke’a, Finneya czy Tomei. Ta ostatnia stanowi zresztą dodatkowy atut opisywanego tytułu, gdyż nie tylko gra dobrze, ale jest też pięknym ozdobnikiem i pokazuje się parokrotnie również bez ubrania (a komu, jak komu, ale pannie Tomei wdzięku, urody i seksapilu nie brakuje). Taki widok, choćby nie wiem jakim wydarzeniom towarzyszył, zawsze działa pozytywnie, tym bardziej, że podany jest z wielkim wyczuciem i naturalnością, której to w jakimś stopniu brak w filmie polskim.
Zapomnijmy jednak na chwilę o tym aspekcie filmu Lumeta (choć przyznam, że to trudne…) i powiedzmy słówko o fabule. Ta jest prosta i bardzo podobna do wspomnianego Placu….
Otóż życie Andy’ego (absolutnie fenomenalny Hoffman) zdecydowanie nie jest usłane różami, ani też w niczym nie przypomina magnolii. Starzeje się nasz bohater, zaczyna mu się nie układać z żoną (właśnie przesłodka Tomei), która bez oporów puszcza się raz w tygodniu z jego bratem, Hankiem (świetny Hawke). Do tego dochodzą problemy w pracy, narkotyki i – co najgorsze – zaczyna brakować pieniędzy. Jeszcze gorzej wiedzie się Hankowi, który dzień po dniu stacza się na dno. On już nie ma kasy w ogóle – tonie w długach, nie ma przyjaciół, porządnej pracy i żadnych widoków na przyszłość. Na domiar złego jego była żona nim gardzi, a córka, którą wciąż kocha i której stara się zapewnić opiekę i dać choć odrobinę szczęścia, uważa go za nieudacznika. Obaj bracia nie mają więc żadnych perspektyw na lepsze jutro, o ile w ich życiu nie pojawi się nagle spora suma pieniędzy – tyle, że w totka nie grają.
I nagle Andy wpada na pomysł: zrobimy skok. Nie będzie to jednak zwykły skok – obrabujemy sklep z biżuterią, należący do naszych staruszków (Rosemary Harris znana ze Spider-Mana i legendarny, jak zawsze solidny Albert Finney). Sklep jest ubezpieczony, nie ma tam ochrony, jedynie stara ekspedientka, a okolicę znamy na pamięć – słowem łatwa kasa i zero strachu, że coś się komuś stanie. A jednak. Na skutek fatalnego błędu giną dwie osoby. Akcja uruchamia reakcję i dalej wszystko wali się niczym domek z kart – pozornie kochająca się rodzina zostaje zniszczona w ledwie kilka chwil, a życia poszczególnych jej członków szybko lądują w koszu.
Jak więc widać historia to bardzo polska, gdyż jest tu i nieszczęście, i dramat oraz trudy codziennego życia, dodatkowo przypieczętowane jeszcze większym dramatem, jeszcze większym nieszczęściem i nagłymi wypadkami losowymi, a całość została polana też sosem pro-rodzinnym. Idealny materiał na sequel Placu Zbawiciela. W dodatku jest tu równie dużo, co w filmie Krauze, scen tzw. mocnych, życiowych i mocno życiowych, a końcówka nie pozostawia żadnych złudzeń, że „jest OK”. Bo nie jest. Nie będę więc ukrywał, że z kina wyszedłem przygnębiony, smutny i niejako zdruzgotany tym, co dane mi było obejrzeć. Skłamię jednak, jeśli powiem, że z seansu nie czerpałem przyjemności i satysfakcji (choć może dvd byłoby w tym wypadku lepszą inwestycją).
I tu dochodzimy do sedna sprawy oraz wyraźnych różnic pomiędzy filmem amerykańskim a polskim.
Przede wszystkim w kinie polskim od początku do końca czuliśmy się, jakby ktoś nam zwyczajnie przyjebał. Ot tak, po prostu, bez żadnej przyczyny. Same oskarżenia, pretensje, wywody i jakieś niespłacone kredyty w tle, za to brak odpowiedzi, wniosków, konkretów, a bohaterowie snują się z kąta w kąt, jak jakieś autystyczne dzieci we mgle. I tak już do końca – nie ma nic, co mogłoby nam pomóc i nikt nie wyciąga do nas pomocnej dłoni. Nic. Zero. Lipa. Kosa pod żebra i się wykrwawiaj, ty widzu jeden, ty!
W kinie amerykańskim z kolei zostaliśmy wprowadzeni za-pomocą-konkretnych-wydarzeń do świata, którego bohaterowie sami sobie serwują ciosy, przy okazji zaciskając pętlę także wokół naszej szyi. Jest również konkretna ku temu przyczyna, można wyciągnąć odpowiednie wnioski, a reżyser co jakiś czas daje wyraźne znaki, że gdzieś tam jest nadzieja, gdzieś tam jest szansa – że coś (albo się) można jeszcze zmienić. Nie wspominając już o tym, że o ile w kinie polskim od początku do końca życie-do-dupy pokazuje się z manierą paradokumentalną, niemal z ukrytej kamery, tak w kinie zza oceanu są kolory i dokładnie skomponowane kadry. Są mocne charaktery, które chcą konkretnych rzeczy i które tylko pozornie zdają się nie mieć wyboru.
Są w końcu jakieś plusy – choćby najmniejsze – i jest też czas na odrobinę (u)śmiechu.
I to wszystko zarówno bez powiewającej flagi w tle i patetycznych przemów, jak i bez fabularnego chaosu, rozmieniania się na drobne i zbaczania z raz obranej trasy (a trzeba powiedzieć, że historia jest wielowątkowa i nielinearna). Słowem film jest idealnie skrojony (tak emocjonalnie, jak psycho- i logicznie) i cholernie konsekwentny, a przy tym jest wciąż czystym, niczym nie skrępowanym kinem. Kinem, które wciąga, które angażuje i które coś przekazuje, jednocześnie zostawiając miejsce na własne przemyślenia (można pokazaną tu historię interpretować na wiele sposobów). Owszem, jest to kino ciężkie, bolesne, nie dla każdego i trzeba się nań odpowiednio nastawić, ale jednak KINO.
Polecam więc to kino, zarówno zwolennikom produkcji Krauze, jak i jego przeciwnikom. Ci pierwsi będą mieli kolejny sadomasochistyczny ubaw z cierpienia innych, tylko podany w znacznie atrakcyjniejszy sposób. Ci drudzy znajdą tu przede wszystkim kapitalnie opowiedziany dramat z zacięciem na więcej, świetne kreacje aktorskie i znakomite, oldskulowe wyczucie klimatu, kompozycji i napięcia (brak tu oczojebnego montażu, szybkich ujęć z ręki, nie ma mnożenia w nieskończoność twistów czy silenia się na 'coolowość’). Wszyscy znajdą tu za to pewną odskocznię od tego, co zazwyczaj serwuje się w multipleksach i niegłupią historię z morałem, który jest mniej zaskakujący, niż to się może wydawać. Warto wybrać się więc na ten film – byle zrobić to, zanim diabeł się dowie…