search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Niezniszczalni 2

Maciek Poleszak

29 sierpnia 2012

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Recenzja ukazała się wcześniej w serwisie Paradoks

Jak by w stronę kalendarza nie patrzeć, już na pierwszy rzut oka widać, że lata 80. mamy już za sobą i nie zanosi się na ich powrót. Parę lat temu "Niezniszczalni" pod wodzą Sylvestra Stallone próbowali udowodnić, że duch VHS może unosić się nawet nad dopieszczonym filmem w cyfrowej jakości obrazu i dźwięku, zbierając na planie Starą Gwardię i współczesnych pretendentów. Wyszło… średnio, ewidentnie czegoś zabrakło. I nie chodzi tu nawet o brak niektórych nazwisk, których właściciele mniej lub bardziej uprzejmie odmówili udziału w tym przedsięwzięciu. Nie zmienia to jednak faktu, że film zapisał się w annałach jako pierwsze ekranowe spotkanie Rambo, Terminatora i Johna McClane'a.

A druga część? Druga część jest taka sama jak pierwsza, tylko bardziej i więcej, jak to z sequelami bywa. Więcej nazwisk (pomimo braku Mickey Rourke'a), więcej one-linerów, więcej trupów i w końcu – więcej dystansu do siebie. Nie żeby oryginał był głębokim i poważnym filmem, ale w kilku miejscach przydałoby mu się "zluzowanie" konwencji. Nie przegięto też całe szczęście w drugą stronę, robiąc z filmu nachalną autoparodię. Wszystko jest na swoim miejscu – akcja toczy się od strzelaniny do strzelaniny, a dialogi poprzeplatane są cieszącymi ucho suchymi tekstami i czerstwymi dowcipami. Coś jednak sprawia, że idealnie zgrywa się to ze sobą w jakiś uroczy* sposób i trudno się nie uśmiechnąć widząc ekranowe popisy głównych (i mniej głównych również) bohaterów, którzy najwyraźniej licytują się o to, komu z nich określenie "aktor" przystoi najmniej.

Z całej drużyny najprawdopodobniej najlepiej wypadł Dolph "w poprzedniej części chciał nas wszystkich pozabijać, ale już mu przeszło" Lundgren, zarówno ekhm… aktorsko, jak też pod względem prezencji. Trudno przyczepić się też do Van Damme'a, który tworzy postać złoczyńcy tak przesadnie i do szpiku kości złego, że do pełnego garnituru demonicznego czarnego charakteru brakuje mu jedynie kąpieli w krwi dziewic. I, chociaż miałem pewne wątpliwości przed seansem, pozytywnie wypada nowy nabytek w postaci Liama Hemswortha, młodszego brata Thora z marvelowskich "Avengers". Nawet pomimo tego, że jego postać jest dwuwymiarowa bardziej niż prostokątny układ współrzędnych (tak jak wszystkie inne w tym filmie) to postawienie skromnego i pokornego "nie-kozaka" obok legend ekranu, nie mając na celu wyłącznie wyśmiania go należy zaliczyć na plus.

Niestety, parę rzeczy nadal nie wygląda jak powinno. Trochę szkoda, że scenariusz szybko każe odejść w cień Jetowi Li, który udział w akcji bierze jedynie w prologu. Dziwną decyzją był dobór ścieżki dźwiękowej towarzyszącej pierwszemu pojawieniu się na ekranie Chucka Norrisa, ponieważ kojarzy się ona jednoznacznie z Clintem Eastwoodem. W paru miejscach film dodatkowo niebezpiecznie zaczyna się ciągnąć i prawie nudzi, ale po chwili na ekranie dzieje się coś, co z nawiązką rekompensuje chwilowe spowolnienie. Parę dialogów "na poważnie" wydaje się też być dopisanych na siłę, zupełnie jakby Sly po ich skończeniu w trakcie pisania scenariusza otarł pot z czoła i odetchnął: "No! Wprowadzenie postaci załatwione, jedziemy dalej z tym koksem".

"Ten gruchot nadaje się jedynie do muzeum", mówi Stallone na widok rozklekotanego dwupłatowca. "Jak my wszyscy" wzdycha z lekkim uśmiechem Schwarzenegger i z wolna wychodzi z kadru. Kultowcy z lat 80. mają pełną świadomość tego, że ich czasy bezpowrotnie minęły, ale nie zamierzają przestać wspominać. Druga część "Niezniszczalnych" to właśnie taka nostalgiczna wspominka. Nafaszerowana testosteronem, wybuchami, krwią oraz wystrzelonym ołowiem liczonym w tonach, ale nadal wspominka. Miło jest czasem wrócić do tych mniej skomplikowanych czasów, w których ciągły ogień z broni maszynowej rozwiązywał wszystkie problemy świata.

*słówko "uroczy" może i średnio pasuje użyte w kontekście filmu wypełnionego spoconymi, umięśnionymi, do granic przerysowania męskimi facetami, ale cóż począć… tak po prostu jest.  

REKLAMA