search
REKLAMA
Recenzje

NIEPOKONANA JANE

Jacek Lubiński

31 marca 2017

REKLAMA

Nie wychodzi kobietom filmowy Dziki Zachód. Płeć piękna rzadko zdaje się w ogóle na tereny danego gatunku zapuszczać. A gdy już do tego dochodzi, to z reguły krąży nad nim niczym sęp nad niedoszłą ofiarą, próbując w nieco inny sposób ugryźć kawałek prerii, co kończy się albo niedoskonałymi eksperymentami – jak to miało miejsce w przypadku choćby Meek’s Cutoff – albo też licznymi problemami produkcyjnymi, które w prostej linii prowadzą do finansowej klęski. W tę drugą kategorię idealnie wpisuje się nakręcony w Nowym Meksyku film z Natalie Portman, na którym studio straciło ponad dwadzieścia milionów dolarów. A wszystko przez… facetów.

Co prawda finansową wpadkę trudno zrzucić bezpośrednio na odpowiadające za scenariusz męskie trio: Brian Duffield, Anthony Tambakis i – wcielający się także w jedną z głównych ról – Joel Edgerton. Ani też na dokooptowanego w ostatniej chwili do projektu nowego reżysera Gavina O’Connora (Wojownik) lub kolejnych gwiazdorów opuszczających plan z uwagi na wielomiesięczne opóźnienia (wśród których znaleźli się między innymi Michael Fassbender, Bradley Cooper i Jude Law). Jeśli wierzyć doniesieniom, głównym winowajcą w sprawie Jane Got a Gun – bo tak brzmi tytuł oryginalny – jest sam producent filmu, Scott Steindorff.

To właśnie on sprawił, że pierwotnie zatrudniona Lynne Ramsay (Musimy porozmawiać o Kevinie) – jedna z nielicznych dam, które zdecydowały się stanąć za westernową kamerą – spakowała manatki, zanim jeszcze na dobre padł pierwszy klaps. Wraz z nią zrezygnował wspomniany Law oraz legendarny operator Darius Khondji, zatem o jakiejkolwiek autorskiej, stricte kobiecej wizji można było zapomnieć. Niemniej pod wieloma względami dzieło to pozostało pod żeńską opieką, gdyż zdjęciami zajęła się ostatecznie Mandy Walker (Ukryte działania), a ścieżkę dźwiękową napisała wielbiona Lisa Gerrard (i jej stały współpracownik Marcello De Francisci).

Dość napisać, że wszystkie panie stanęły w sumie na wysokości zadania, oferując całkiem ciekawe spojrzenie na wypełniony z reguły testosteronem rejon kina.

Western co prawda od dawna wypełniają silne osobowości „w spódnicach”, jednak rzadko kiedy mają okazję grać pierwsze skrzypce. A jeszcze rzadziej – za wyjątkiem może Calamity Jane, zbliżonej fabularnie Hannie Caulder czy stricte komediowej Kasi Ballou – robi się z nich tytułowe bohaterki, których czyny decydują o życiu i śmierci mniej zaradnych „dawców plemników”. A taka jest właśnie Jane Hammond (piękna jak zawsze Portman w roli pierwotnie szykowanej dla Karen Gillan), która zmuszona jest dosłownie zakasać rękawy po tym, jak jej mąż zostaje poważnie ranny (Noah Emmerich, piąty raz u O’Connora). I nie chodzi bynajmniej tylko o niezbyt sterylny proces operacji oraz czysto pielęgniarski nadzór krwawiącej „drugiej połówki”, narąbanie drewna na opał, zadbanie o dziecko, jedzenie i włości.

Raczej o załadowanie strzelby większej od niej i przygotowanie się na krwawą rozprawę z przeszłością, która – wedle słów ukochanego – wkrótce ich wszystkich odnajdzie. A żeby było jeszcze ciekawiej, Jane zaczyna pomagać… jej były obiekt westchnień, kombatant Dan (Edgerton, którego brat, Nash, także pojawia się na ekranie). Mamy więc nietypowy trójkąt, w którym każdy z zaangażowanych uczuciowo ma swoje racje i żale. Schowanie dumy do kieszeni i zaciśnięcie zębów w obliczu śmiertelnego zagrożenia będzie tu zatem pierwszą przeszkodą. A współpraca tej trójki, ergo wybaczenie sobie starych grzechów, celem nadrzędnym.

I ta interakcja, te rozdarte dusze stanowią w sumie najmocniejszy element filmu, dodatkowo wzmagany zgrabnym odkrywaniem historii kawałek po kawałku. Finalnie zabrakło niestety odrobiny subtelności przekazu, bo im bliżej końca, tym mocniej dostajemy po głowie łopatą, dowiadując się wszystkiego w najdrobniejszych szczegółach (i w obowiązkowych retrospekcjach). Lecz ten kręgosłup moralny i zarazem szkielet fabuły działa, potrafi zaciekawić, a nawet wciągnąć. Zwłaszcza że obserwujemy naprawdę solidny pojedynek aktorski – pozbawiony być może fajerwerków i oscarowych kreacji (o ile można jeszcze stosować takie stwierdzenie jako argument), ale także i nie posiadający większych wad.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Situs Slot Resmi https://htp.ac.id/ https://pertanian.hsu.go.id/vendor/ https://www.opdagverden.dk/ https://pertanian.hsu.go.id/vendor/ https://kesbangpol.sulselprov.go.id/app/ https://kesbangpol.sulselprov.go.id/wp-content/data/ https://kesbangpol.sulselprov.go.id/dashboard/ https://kesbangpol.sulselprov.go.id/vendor/ https://kesbangpol.sulselprov.go.id/assets/ https://info.syekhnurjati.ac.id/vendor/