Nienawistna ósemka
Ze wszystkich poważnych zarzutów, jakie zazwyczaj padają pod adresem Quentina Tarantino, za najbardziej bezsensowny uważałem zawsze ten, wedle którego reżyser Pulp Fiction stoi w miejscu i nie próbuje się rozwijać. Owszem, Tarantino ma swój zestaw fetyszy i fiksacji, bez przerwy myśli kinem, inspiruje się pogardzanymi przez festiwalową publiczność gatunkami, z chęcią nawiązuje do swoich ulubionych filmów i pakuje mnóstwo energii w wirtuozersko napisane dialogi, każdy kolejny jego projekt jest jednak pod bardzo wieloma względami odmienny od poprzednich. Aby to zauważyć, nie trzeba czytać opasłych opracowań ani poświęcać godzin na słuchanie wywiadów z reżyserem. Wystarczy na przykład obejrzeć pod rząd Jackie Brown, Kill Billa i Bękarty wojny, by przekonać się, że pierwszy z wymienionych filmów można spokojnie określić mianem lirycznej opowieści o miłości, drugi jest dziką przejażdżką po dziejach popkultury, a trzeci to ahistoryczna fantazja o nigdy niespełnionej zemście.
Co prawdopodobnie jeszcze ważniejsze, Tarantino nie tylko ewoluuje, ale też zmienia swoje podejście do kina i, kiedy ma na to ochotę, potrafi spoważnieć – choć oczywiście zawsze na swoich zasadach. Za dowód niech posłuży genialny w swej prostocie patent z dwoma rodzajami przemocy w Django, dzięki któremu sceny kaźni niewolników – skontrastowane z radosnym obrazem sikającej krwi ich oprawców – wbijały się klinem w tkankę tego skądinąd bardzo zabawnego filmu i przypominały widzowi, że chodzi tu o coś więcej niż o żonglerkę westernowymi motywami.
Wydawało się, że Django rozpoczyna nowy etap w karierze reżysera, już choćby dlatego, że to właśnie pełnokrwisty western. Tarantino wielokrotnie cytował wcześniej westernowe motywy, flirtował z poetyką gatunku w drugiej części Kill Billa, nigdy wcześniej nie zdecydował się jednak nakręcić westernu sensu stricto. Gdyby spersonifikować kino do roli kobiety, można by powiedzieć, że ten najbardziej amerykański ze wszystkich gatunków (choć w filmach Tarantino widać bardzo silne inspiracje jego włoską odmianą) jest dla reżysera czymś na kształt „tej jedynej”. Tarantino wyraźnie trochę się bał westernu, kręcił Django, jakby nie chciał ukochanego nurtu zbezcześcić – rezygnował z zabawy z chronologią, nie starał się zaskakiwać widza na każdym etapie, ograniczał popkulturową grę do minimum, by skupić się na przemianach zachodzących w bohaterach i na opowiadanej historii, w której znalazł miejsce nie tylko na potyczki słowne i nawiązania do innych produkcji, ale też na liryzm i zaskakujące pokłady wrażliwości. Nie żeby poprzednie filmy Tarantino były tego zupełnie pozbawione, ale to właśnie Django wydawał się najbardziej osobistym dziełem reżysera od czasów Jackie Brown.
Może właśnie dlatego mam tak duży problem z Nienawistną ósemką, która – względem kierunku obranego w Django – wygląda jak krok w tył.
Na pierwszy rzut oka wszystko jest tu na miejscu. Znaczna część dialogów to czysta poezja, na ekranie oglądamy galerię rasowych skurwieli odgrywanych przez ulubionych aktorów reżysera, rewolwery idą w ruch dopiero wtedy, gdy skończy się miejsce na potyczki słowne, sceny przemocy są wybornie zaaranżowane, generalnie (prawie) wszystko ze sobą współgra, niczym w orkiestrze dyrygowanej przez Ennia Morriconego, który wreszcie połączył siły z reżyserem Pulp Fiction.
Problem w tym, że nie za bardzo wiem, po co to wszystko.
Zacznijmy jednak od początku. Łowca głów, John Ruth zwany Szubienicą (Kurt Russell), wiezie Daisy Domergue (Jennifer Jason Leigh w roli życia) do Red Rock, by oddać ją w ręce sprawiedliwości i zgarnąć dziesięć tysięcy dolarów nagrody. Po drodze do powozu dosiada się jego kolega po fachu, Marquis Warren (Samuel L. Jackson), i świeżo mianowany szeryf Red Rock, zacofany i śliski, a do tego na pozór bardzo głupi Chris Mannix (Walton Goggins). Ponieważ właśnie zaczyna się ogromna śnieżyca, ta nienawistna – póki co – czwórka postanawia zatrzymać się w chatce zwanej Pasmanterią Minnie. Na miejscu bohaterowie spotykają brytyjskiego kata (Tim Roth), hodowcę bydła (wyciągnięty z aktorskiego niebytu Michael Madsen), starego generała (Bruce Dern) i pilnującego chatki Meksykanina, Boba (Demian Bichir). Szubienica jest przekonany, że przynajmniej jeden z nich będzie próbował odbić Daisy, by ta nie trafiła na stryczek. Choć pozostali traktują jego podejrzenia z dystansem, zaczyna się długa i niebezpieczna gra w odkrywanie prawdziwych tożsamości bohaterów.
Choć akcja Nienawistnej ósemki rozgrywa się na Dzikim Zachodzie, w dodatku tuż po wojnie secesyjnej – co z miejsca zmusza bohaterów do podzielenia się na zwolenników „Północy” i „Południa” – western nie jest jedyną silną inspiracją filmu Tarantino. Fabularna gra w kotka i myszkę przypomina jednocześnie szukanie „kreta” w opuszczonym magazynie przez Wściekłe psy, tropienie mordercy przez zamkniętych na wyspie bohaterów Dziesięciu Murzynków Agathy Christie i próby zidentyfikowania potwora w Coś Johna Carpentera. Ten ostatni trop, choć na pozór wyjątkowo odległy, z czasem staje się coraz bliższy, tytułowa „ósemka” otoczona jest bowiem przez szalejącą śnieżycę, na głównego bohatera wyrasta Kurt Russell, a w tle słychać kompozycje Morriconego.
Na trzy godziny zostajemy więc zamknięci z grupą, delikatnie mówiąc, nieprzyjemnych facetów i jedną demoniczną babką, a Tarantino z czasem coraz bardziej przechyla gatunkowe wahadło w stronę kryminału, dorzucając przy okazji kolejne nawiązania do ulubionych filmów – a to do brutalnego, obmierzłego hiszpańskiego westernu Cut-Throats Nine, a to do Carrie Briana De Palmy. W tym momencie pojawiają się dwa problemy. Pierwszy dotyczy faktu, że Tarantino nie radzi sobie z tym gatunkiem tak dobrze jak z innymi, fabularne twisty, zapowiadane niekiedy przez narratora z offu, są więc nieco rozczarowujące, a sceny, w których widz dostaje skondensowane informacje na temat tego, co się właśnie wydarzyło, irytują. Można to jednak dość szybko wybaczyć.
Gorzej z charakterystyczną dla Tarantino miłością do samego siebie, która w Nienawistnej ósemce po raz pierwszy naprawdę zaczyna przeszkadzać.
Słuchając wywiadów z reżyserem, można odnieść wrażenie, że ego Tarantino rośnie szybciej niż brzuch Stevena Seagala i osiągnęło już rozmiary niewielkiej planety. Reżyser Pulp Fiction jest – według samego siebie – już nie tylko wybitnym reżyserem, ale i wspaniałym pisarzem, który chce zostawić po sobie schedę w postaci dziesięciu arcydzieł i osiąść w Los Angeles jako pionier współczesnego kina. Ale pal licho wywiady – mania wielkości twórcy Wściekłych psów zaczyna wżerać się też w fabułę, dialogi i narrację. W Nienawistnej ósemce Tarantino cytuje co najmniej kilkanaście innych filmów, ale widać, że największą radość sprawia mu… cytowanie samego siebie. I nie chodzi tu o popalane przez filmową Minnie papierosy Red Apple, które przewinęły się przez większość produkcji reżysera, a o nawiązania do Bękartów wojny czy Kill Billa, które pojawiają się tylko po to, żeby reżyser mógł jeszcze bardziej upajać się własnym wpływem na popkulturę.
Na każdą kolejną wzmiankę o poczynaniach Tarantino reagowałem zawsze jak trzynastolatka na nową piosenkę Justina Biebera, a na Death Proof – ponoć najgorszym filmie reżysera – byłem w kinie sześć razy, śmiało więc możecie nazwać mnie psychofanem Quentina, ale po seansie Nienawistnej ósemki nawet ja mam trochę dość. Zbyt wiele tu dialogów, które wyrastają nie z fabularnej konieczności, a z chęci samozadowolenia, a kiedy w tle słyszymy głos samego twórcy, pojawia się myśl, że Tarantino przydałby się kubeł zimnej wody. Jeśli Django był tym pierwszym okresem związku reżysera z westernem, w którym wszystko jest piękne, motylki latają w brzuchu, a kwiaty przynosi się bez powodu, to Nienawistna ósemka rozpoczyna ten etap, w którym trochę za długo gnije się przed telewizorem, zapomina się o rocznicach i zostawia skarpetki na dywanie.
Co w tym wszystkim najbardziej paradoksalne – nawet przesadnie nieskromny Tarantino, poniekąd zaślepiony własnym geniuszem, potrafi osiągnąć poziom niedostępny dla większości współczesnych reżyserów.
Pomimo całego mojego powyższego narzekania, Nienawistną ósemkę ogląda się ze sporym zainteresowaniem, rozwój akcji potrafi niekiedy mocno zaskoczyć, a inscenizacja poszczególnych scen (w szczególności tych najbardziej brutalnych) przypomina, że za kamerą stoi człowiek, który zafundował widzom kilka naprawdę wspaniałych filmów. Do tego dodać należy świetną, niepokojąca muzykę Morriconego i zdjęcia Roberta Richardsona, zrealizowane w szerokim formacie, przy użyciu taśmy 70 mm. Tarantino nienawidzi kamer cyfrowych, a Nienawistna ósemka służy za dobre wyjaśnienie tego stanu rzeczy – kadry są piękne i doskonale oświetlone, a przestrzeń (zarówno Gór Skalistych, jak i Pasmanterii) żyje na ekranie.
I szkoda tylko, że Nienawistna ósemka to Tarantino, którego doskonale znamy, a nie Tarantino, którego jeszcze nie znamy.
korekta: Kornelia Farynowska