search
REKLAMA
Recenzje

NASHVILLE. Altmanowska kraina country

Andrzej Brzeziński

20 listopada 2016

REKLAMA

Zacznijmy od banalnej definicji. Kino w dużej mierze służy dostarczaniu rozrywki. Bez względu na różnorodność poczucia humoru – bawi wszystkich. Daje chwile wytchnienia od codziennych problemów. Sprawia, że przynajmniej na te półtorej godziny człowiek może oderwać się od szarej rzeczywistości i żyć innym życiem i przeżywać niesamowite przygody. Może być na przykład przystojnym agentem w tajnej służbie jej królewskiej mości, otaczać się pięknymi kobietami i przy okazji ratować świat przed wybuchem trzeciej wojny światowej. I nic zatem dziwnego, jeśli po napisach końcowych nie mamy ochoty wyjść z sali projekcyjnej – powrót do rzeczywistości jest bolesny.

Jednak kino ma również swoje drugie oblicze, które, zamiast bawić, daje porządnego kopniaka w tyłek. Kino, które zamiast odrywać od rzeczywistości, brutalnie sprowadza do poziomu gruntu. Są bowiem takie filmy, które przytłaczają widza poszukiwaniami sensu istnienia lub, co gorsza, jego bezsensu. Których twórcy biorą pod lupę zwykłego człowieka, odzierają go z wszelkiej wyjątkowości i konfrontują z przeciwnościami losu, uświadamiając jego kruchość i obnażając słabości. Nie upiększają, a wręcz przeciwnie: uwypuklają niedoskonałości. Nie stawiają pytań, nie oskarżają i nie wydają wyroków. Po prostu bezlitośnie przyglądają się rzeczywistości, od czasu do czasu robiąc to z przymrużeniem oka, co jeszcze bardziej potrafi uwypuklić jej absurdalność i głupotę. Taka przyziemna tematyka często przybiera charakter kina społecznego lub satyry.

SKRAWKI DNIA CODZIENNEGO

Nazwisk twórców, będących spostrzegawczymi obserwatorami codziennej rzeczywistości nie trudno się doszukać. W parze z nazwiskami od razu idą tytuły filmów i nie ukrywam, że są to moje ulubione filmy. Sam Mendes i jego „American Beauty”, Mike Leigh i „Ponure chwile”, Todd Solondz i „Happiness”. Nie byłbym sobą gdybym w tym miejscu nie wspomniał również o „Magnolii” Paula Thomasa Andersona, która zdobyła moje serce trafną obserwacją tego, jak bardzo bezbronny jest główny bohater (w tym przypadku zbiorowy) wobec nieuchronności losu i w jaki sposób przypadki potrafią kierować jego życiem. Jednocześnie film Andersona był gorzkim spojrzeniem na mieszkańców bogatej dzielnicy San Fernando Valley, gdzie za przepychem i sztucznymi uśmiechami, kryły się prawdziwe ludzkie tragedie i dramaty.

Jednak nie byłoby „Magnolii” i genialnego Andersona, gdyby nie Robert Altman i jego „Na skróty”. Altman kreślił tam obraz społeczeństwa lat dziewięćdziesiątych bohaterami filmu czyniąc zwykłych ludzi z różnych warstw społecznych. Pełna czarnego humoru analiza zróżnicowanych i często absurdalnych ludzkich zachowań w miejscu, które najlepiej się do tego nadaje, czyli słoneczne przedmieścia Los Angeles. Jednak „Na skróty” wcale nie było pod tym względem przełomowe, bowiem w połowie lat 70. Robert Altman w podobny sposób przyjrzał się mieszkańcom innego barwnego miejsca na mapie Ameryki.

CZYM JEST COUNTRY?

Nashville w stanie Tennessee to więcej niż piękne miasto, otoczone stromymi skałami, pełne drzew, wzbogacone imponującą Cumberland River. Nashville to także stolica chyba najbardziej amerykańskiej muzyki – country. Ta odmiana muzyki rozrywkowej powstała w USA w pierwszym dziesięcioleciu XX wieku na bazie ballad kowbojskich i traperskich, śpiewanych przez wędrownych grajków, wyposażonych w bardzo skromne instrumentarium – banjo, gitara, skrzypce itp., przez co przez złośliwców jest nazywana wiejską, lub jak kto woli – wieśniacką. Jednak, jak można sobie wyobrazić, nie jest to gatunek tak kontrowersyjny jak nasze rodzime disco polo, bowiem cieszy się on sporą popularnością (na całym świecie) i bez wątpienia definiuje tzw. „amerykańskość” Stanów Zjednoczonych.

Normal
0

21

false
false
false

PL
X-NONE
X-NONE

/* Style Definitions */
table.MsoNormalTable
{mso-style-name:Standardowy;
mso-tstyle-rowband-size:0;
mso-tstyle-colband-size:0;
mso-style-noshow:yes;
mso-style-priority:99;
mso-style-parent:””;
mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt;
mso-para-margin-top:0cm;
mso-para-margin-right:0cm;
mso-para-margin-bottom:10.0pt;
mso-para-margin-left:0cm;
line-height:115%;
mso-pagination:widow-orphan;
font-size:11.0pt;
font-family:”Calibri”,”sans-serif”;
mso-ascii-font-family:Calibri;
mso-ascii-theme-font:minor-latin;
mso-hansi-font-family:Calibri;
mso-hansi-theme-font:minor-latin;
mso-fareast-language:EN-US;}

A wszystko zaczęło się w 1925 roku, w zaledwie 5 lat po narodzinach komercyjnego radia w Stanach Zjednoczonych, kiedy to stacja WSM rozpoczęła nadawanie programu „Barn Dance”. Już dwa lata później, w 1927 roku, program zmienił nazwę z której kojarzony jest do dnia dzisiejszego „Grand Ole Opry”, stając się najbardziej znanym programem radiowy poświęconym właśnie muzyce country. Bogata w gitary, skrzypce i inne charakterystyczne dla gatunku instrumenty, mocno pozytywna muzyka stała się dla okolicznej ludności czymś nieodłącznym i czymś  z czym zawsze już będzie kojarzona. Bo Nashville to miejsce, gdzie wszystko się zaczęło – dla muzyki country i dla setek wykonawców, którzy ją spopularyzowali.

Normal
0

21

false
false
false

PL
X-NONE
X-NONE

/* Style Definitions */
table.MsoNormalTable
{mso-style-name:Standardowy;
mso-tstyle-rowband-size:0;
mso-tstyle-colband-size:0;
mso-style-noshow:yes;
mso-style-priority:99;
mso-style-parent:””;
mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt;
mso-para-margin-top:0cm;
mso-para-margin-right:0cm;
mso-para-margin-bottom:10.0pt;
mso-para-margin-left:0cm;
line-height:115%;
mso-pagination:widow-orphan;
font-size:11.0pt;
font-family:”Calibri”,”sans-serif”;
mso-ascii-font-family:Calibri;
mso-ascii-theme-font:minor-latin;
mso-hansi-font-family:Calibri;
mso-hansi-theme-font:minor-latin;
mso-fareast-language:EN-US;}

Dziś Nashville to prawdziwa stolica muzyki country i związanego z nim biznesem. To tutaj tłumnie przybywają młodzi muzycy, mając z sobą jedynie instrument i nadzieję na sławę muzyka country i na wielomilionowy kontrakt. Ale wielu wierzy, że Nashville to także amerykańska stolica muzyki w ogóle. To tutaj mieszają się gatunki rocka, rapu, popu, jazzu czy bluesa. Niewiele jest takich miast, gdzie ma się okazje posłuchać na żywo tyle różnorodnej muzyki. To jedyne w swoim rodzaju miejsce gdzie można spotkać i posłuchać na ulicy muzyki, być może od przyszłej wielkiej gwiazdy. I właśnie to niezwykłe miejsce jest tłem i zarazem tytułem najlepszego filmu Roberta Altmana.

MOZAIKA GWIAZD

Fabuła „Nashville” skupia się głównie na środowisku muzyków country. Najjaśniejszą z tych gwiazd wydaje się być Barbara Jean (Ronee Blakely) – manieryczna country-lady w śnieżnobiałej sukni w XIX–wiecznym stylu i z kwiatem we włosach, której pierwowzorem była słynna Loretta Lynn. Poznajemy ją gdy powraca do Nashville po świeżo przebytym załamaniu nerwowym. Jej długoletnią rywalką, aczkolwiek nie wykluczającą wspólnych z nią występów, jest Connie White (Karen Black), wzorowana na innej gwiazdce z Nashville, Lynn Anderson. Inną ważną postacią jest kolejna gwiazda, świecąca niemalże takim samym blaskiem jak Barbara Jean i Connie White, aczkolwiek niskiego wzrostu – Haven Hamilton (Henry Gibson). Pierwowzorem tej postaci był Hank Snow, inna – obok Loretty Lynn – wielka gwiazda pochodząca z Nashville. Haven to groteskowy, zadufany w sobie i męczący otoczenie swoją skłonnością do perfekcji, ubrany w okrutnie kiczowaty, biały, kowbojski strój z wielkim złotym słońcem na plecach. Jest jeszcze muzyczne trio reprezentujące gatunek folk rocka – Bill, Mary i Tom, z którego najwyraźniejszą postacią jest ten ostatni. Tom Frank (Keith Carradine) to taki typowy rockman, przystojny, tajemniczy, nieco melancholijny i romantyczny, który ostatecznie okazuje się być zwykłym znudzonym kolekcjonerem kobiet, próbującym zagłuszyć pustkę w duszy. Jego pierwowzorem był aktor i muzyk country Kris Kristoferson.

Obok wielkich gwiazd country filmie pojawiają się inne postacie, którego scalają równolegle biegnące wątki w jedną całość. Jest tutaj działacz polityczny John Triplette (Michael Murphy), który próbuje namówić najbardziej znanych i liczących się artystów w mieście do udziału w wiecu wyborczym kandydata na prezydenta Hala Phillipa Walkera, którego obecność pomimo, że nieodznaczona to jest wyczuwalna w trakcie trwania całego filmu. Nie można nie wspomnieć o Opal (Geraldine Chaplin) – niezbyt rozgarniętej dziennikarce, a przynajmniej podającej się za taką, reporterki radia BBC, która pojawia się wszędzie, gdzie dzieje się coś interesującego i nie zawsze tam gdzie jest mile widziana. Nie ma sensu wypisywać wszystkich postaci. Każdą dane jest poznać widzowi podczas tego dwuipółgodzinnego dzieła. U Altmana każdy ma swoje pięć minut. Każdy z bohaterów jest czujnie obserwowany przez pięć dni, które są odliczaniem do punktu kulminacyjnego filmu. Wszystkie postacie bowiem spotykają się w gorzkim finale na koncercie połączonym ze wspomnianym wiecem wyborczym, rozgrywającym się w niesamowitej replice ateńskiego Partenonu w Nashville.

Trzeba zaznaczyć, że „Nashville” to film o wielowątkowej fabule skupiający w sobie aż (uwaga!) dwadzieścia cztery postacie, co oznacza, że lista nazwisk aktorów jest równie długa i co najważniejsze równie interesująca. Obok wspomnianych już Karen Black, Ronee Blakely, Henry’ego Gibsona, Keitha Carradine’a czy Geraldine Chaplin w filmie zobaczyć możemy Davida Arkina, Neda Beaty, Shelley Duvall, Lily Tomlin, Barbarę Harris, Scotta Glenna czy Jeffa Goldbuma. Wszystkie te nazwiska przedstawione są w oryginalnej i stylistycznie bardzo pasującej do filmu jarmarcznej czołówce, gdzie aktorzy zapowiadani są w kabaretowo festiwalowym stylu. To po prostu trzeba zobaczyć.

PRECYZYJNE UDERZENIE

Pamiętam, jeszcze na długo przed seansem wydawało mi się, że Robert Altman w swoim filmie naśmiewa się z muzyki i muzyków country, co po części wynikało z mojej ignoranckiej postawy wobec tego gatunku. Nic bardziej mylnego. „Nashville” uderza gdzie indziej. To najzwyczajniej w świecie doskonała satyra na świat sławnych i bogatych.

Tutaj Altman obnaża ich hipokryzję, zakłamanie, pychę, bezzasadne i przesadne przekonanie o swej wartości i tradycyjnie zwykłą głupotę. Pokazuje tym samym, że Ci wielcy wcale nie są lepsi od zwykłych śmiertelników, a często nawet są gorsi, bo bardziej zepsuci czy zakłamani. Co do tych zwykłych ludzi, to w filmie zostaje wyśmiana zostaje desperacka wręcz chęć zasmakowania sławy, zaistnienia na wielkiej scenie w oszałamiającym blasku reflektorów. I nie ważne, że wszyscy dookoła powtarzają, że brakuje Ci talentu, bo zawsze znajdzie się jakiś cwaniak, który obieca występ u boku Barbary Jean. Wystarczy, że masz odrobinę urody i fajne ciało, które naiwnie pozwolisz wykorzystać. Tak było z rudowłosą kelnerką Suellen Gay, która śpiewała mimo, że nikt nie chciał jej słuchać. Nikt również nie chciał słuchać głosu Winifred, która, ignorowana, ostatecznie okazała się prawdziwym muzycznym odkryciem w ostatnich scenach filmu.

Altman wyśmiewa również tych, którzy są wręcz uzależnieni od swoich idoli, traktują ich jak bóstwa i chociaż przez chwilę pragną pobyć w zasięgu ich sławy. Stąd Altman wprowadził takie postaci jak wspomniana dziennikarka Opal albo jak Martha – „supernowoczesna dziewczyna z Kalifornii”, każąca mówić do siebie L.A. Joan, która, wykorzystując fakt odwiedzin schorowanej ciotki, nie ustaje w wysiłkach żeby zostać groupie. Zaskakujące jest to, że Altman nie poszedł na łatwiznę i nie umiejscowił akcji swojego filmu w Hollywood, gdzie takich gwiazd, gwiazdeczek czy szajbusów w nie zapatrzonych jest pod dostatkiem. Z drugiej jednak strony wybór akurat tego miejsca i związanego z nim specyfiką potwierdza geniusza Altmana i całkowicie uzasadnia trafność jego satyry.

OBNAŻENIE AMERYKAŃSKIEGO POŁUDNIA

Bo „Nashville” to przede wszystkim dotkliwa satyra na amerykańskie Południe, ale i całe Stany Zjednoczone. Altman wbija szpile tam, gdzie Amerykanów boli najbardziej, czyli w konserwatyzm, przywiązanie do wartości i patriotyzmu, które są głównym tematem utworów country. Twórca obnaża naiwność tego wszystkiego. Co więcej, jego Nashville to bardzo hermetyczne miejsce, przekonane o własnej wyjątkowości. W ogóle czas jakby się tam zatrzymał. Wszystko, czym żyła ówczesna Ameryka – wielkie wydarzenia historyczny czy kulturalne – tutaj jakby nie dociera, w ogóle tego nie widać i nie słychać – całe miasto żyje wyłącznie własnym życiem. Nie ma tutaj miejsca dla takich sław jak Julie Christie. Tutaj liczy się tylko Barbara Jean, Haven Hamilton czy Connie White. Tutaj najważniejsza jest tylko ta muzyka, zbliżający się wiec wyborczy i kto z kim wystąpi gościnnie na scenie. Może się wydawać, że nie ma w tym nic złego. Oto przecież mamy do czynienia z miejscem nieskażonym, którego spokoju i swego rodzaju niewinności nic nie jest w stanie tego naruszyć. Nic bardziej mylnego. Nie mamy tutaj do czynienia z czymś niewinnym, ale właśnie naiwnym. Nashville stanowi kwintesencję amerykańskiego Południa, ciasnego i zaściankowego, które bez względu na doniosłe wydarzenia dziejowe tkwi w ciasno zamkniętym kręgu własnych spraw.

GRA POZORÓW

Altman nie byłby również sobą gdyby nie zdemaskował tego jak bardzo Amerykanie lubią stwarzać pozory szczęśliwego życia. W amerykańskim społeczeństwie po prostu MUSI być zachowana gra pozorów. To niezwykle charakterystyczne dla tego narodu – jeśli zapytasz tam kogoś o samopoczucie lub co u niego słychać to w odpowiedzi zobaczysz uniesiony w górę kciuk, przesadny uśmiech i usłyszysz coś w stylu everything is all right. Ale czy wszystko jest faktycznie takie w porządku? Nashville, chociaż na pokaz lojalne wobec mieszkańców i gości i wyznający konserwatywne wartości, jest jednak wewnętrznie głęboko podzielone, rządzą nim animozje, na porządku dziennym są zawiść, zazdrość, układy i układziki. Wszystko opiera się na grze pozorów – można wzajemnie się oklaskiwać i szeroko się do siebie uśmiechać oraz deklarować wzajemną przyjaźń, ale tak naprawdę, gdy podwinie się komuś noga, to przy szpitalnym łóżku będziemy mieli za towarzystwo bukiety kwiatów z lakonicznymi życzeniami szybkiego powrotu do zdrowia.

Gra pozorów musi być również zachowana w obliczu sytuacji niewygodnych; takich, które nie przystoją wyidealizowanemu wyobrażeniu własnego JA. Tu znowu pojawiają się sztuczne uśmiechy i udawanie się, że nic się nie stało. W komiczny sposób ilustruje to świetna scena karambolu na ulicy, który, ku zdziwieniu widza, zamienia się w coś w rodzaju pikniku(!?). Ludzie stoją w gigantycznym korku, znudzeni zaczynają wychodzić z samochodów, zaczynają rozmawiać, ktoś sprzedaje lody i napoje. Albo końcowa scena, jakże genialna w swojej wymowie, w której w obliczu nawet wielkiej tragedii obowiązuje zasada „show must go on”. „Pokażmy, że nie jesteśmy drugim Dallas!” – krzyczy w pewnym momencie Haven, nawiązując do zamachu na prezydenta Kennedy’ego.

Altman w naprawdę krzywym zwierciadle pokazuje prawdziwe ludzkie oblicza. Jednak robi to w naprawdę przekonujący sposób. Do tego stopnia, że momentami można nie zrozumieć żartu i mieć wrażenie jakby oglądało się dokument, zarejestrowany chłodnym okiem reżysera. Co ciekawe, satyrę Altmana nie można ograniczyć tylko i wyłącznie do społeczeństwa amerykańskiego. Owszem są rzeczy które można przypisać tylko Amerykanom, ale wszędzie, gdzie cywilizowany świat maczał swoje palce, człowiek potrafi być zakłamanym hipokrytą czy zadufanym w sobie głupcem, przekonanym o własnej wyjątkowości. Co ważniejsze jednak to fakt, że te ludzkie oblicza tak bardzo nie zmieniły się od tamtego czasu. Człowiek nie zmienił się na lepsze, a w najlepszym wypadku pozostaje taki sam, jakim pokazał go Altman przed prawie 40 laty. To przerażające i fascynujące zarazem jak bardzo ten film jest aktualny dzisiaj.

MUZYKA NA ŻYWO

Ale „Nashville” to nie tylko satyra podlana czarnym humorem i dramat społeczny – to również musical. W filmie muzyka odgrywa bardzo ważną rolę i towarzyszy widzowie praktycznie przez cały czas. Poza muzyką zza offu, od cholery mamy tutaj występów na żywo – w studio, miejscowych barach czy wreszcie na dużych scenach. Oczywiście wszystkie utwory utrzymane są w stylistyce sielankowego country. Ciekawostką pozostaje fakt, że większość utworów pojawiająca się w filmie, została skomponowana i wykonana na żywo podczas kręcenia przez samych aktorów. Szczególną uwagę należy zwrócić na piękny, melodyjny utwór „I’m Easy” w wykonaniu Keitha Carradine wcielającego się w Toma Franka, za którą zgarną statuetkę Oscara. Szkoda tylko, że tylko tą jedną film może się pochwalić. Carradine skomponował również drugą ważną piosenkę pojawiająca się w filmie – „It Don’t Worry Me”, którą pod koniec wykonuje Barbara Harris wcielająca się w Winifred. Na płycie z muzyką do filmu ten sam utwór można usłyszeć już w świetnym wykonaniu Keitha Carradine’a.

Sporą część utworów do filmu skomponowała i wykonała Karen Black, czyli filmowa Connie White. Gdy już jednym uchem wpadnie nam „Memphis” czy „Rolling Stone” to drugim prędko nie wyleci nam z głowy. Warto też wspomnieć o utworach Heavena Hamiltona, które specjalnie zostały napisane dla tej postaci przez Richarda Baskina. Ten kompozytor swoją sławę zyskał właśnie dzięki kompozycjom do „Nashville” i praktycznie od tego filmu zaczęła się jego prawdziwa kariera. Później był komponował muzykę do m.in. „Wariatki” z Barbrą Streisand, ale również współpracował z nią przy nagrywaniu jej płyt. Co do Havena Hamiltona, to utwory w jego wykonaniu są tak samo komiczne jak on sam. Wystarczy przytoczyć wykonaną z przesadnym wręcz przejęciem i powagą patetyczną pieśni o wspaniałej Ameryce – „For the Sake of the Children”, „200 Years” czy sympatyczne „Keep A-Goin”. Przy powstawaniu filmu udział brali również znani i szanowani muzyce ówczesnej sceny country, jak Vassar Clements i gitarzysta Harold Bradley. W dodatku wiele utworów weszło na stałe do repertuaru wielu artystów (jak „Dues” wykonywany w filmie przez Ronee Blakely, scoverowany przez Spaanky and Our Gang na ich płycie „Change”) i po dziś dzień utrzymują status kultowych.

Robert Altman na planie Nashville 1974

OCZY SZEROKO OTWARTE

„Nashville” to dzieło skończone. I wcale nie rzucam tu słów na wiatr. Altman miał ponad cztery godziny nakręconego materiału, a mimo to nie odczuwa się jakby czegoś miało zabraknąć w wersji ostatecznej. To tylko utwierdza w przekonaniu jakim był geniuszem. To zdecydowanie najlepszy i najważniejszy film w całej jego jakże bogatej filmografii i jeden z najważniejszych w ogóle. O jego wartości i wyjątkowości świadczy obecność na liście filmów budujących dziedzictwo kulturalne USA, wybieranych przez National Film Preservation Board do przechowywania w Bibliotece Kongresu Stanów Zjednoczonych ale również wyróżnienie przez Amerykański Instytut Filmowy. Za siebie mówią: 5 nominacji do Oscara, w tym za najlepszy film,  reżyserię i dla aktorek drugoplanowych, oraz 9 nominacji do Złotych Globów (najlepszy dramat, reżyseria oraz aktorskie). Film może się również pochwalić wysokimi notami na IMDb czy Rotten Tomatoes gdzie od dłuższego czasu utrzymuje 95% “świeżości”.

Zatem dziwi mnie trochę fakt, jak bardzo film jest zapomniany, słabo kojarzony, tkwiący w cieniu innych dzieł Altmana. Zaskakuje mnie również nieobecność “Nashville” na sklepowych półkach z filmami na DVD, o Blu-ray już nie wspominając (przynajmniej w Polsce). Nie pamiętam również kiedy był ostatnio puszczany w telewizji. Wielka szkoda, bo to film, którego nie wypada nie znać. To pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika kina. To film dla tych, którzy po skończonym seansie chcą poczuć się mądrzejsi. I wcale nie dlatego, że otrzymali łatwe odpowiedzi. Wręcz przeciwnie, prawda jest tutaj niewygodna. To kino, które otwiera oczy. Coś pięknego.

REKLAMA