NA PLAŻY CHESIL, albo jak się znudzić romantyczną pulpą
Miłość od pierwszego wejrzenia i uczucie łączące parę kochanków aż po grobową deskę to prawdopodobnie dwa najbardziej stereotypowe tematy wszelkiej sztuki na przestrzeni wieków. Brzmi przesadnie? Być może, jednak trudno hamować apetyt na dobry film, kiedy widzi się taką obsadę i choćby luźno kojarzy postać autora scenariusza i literackiego pierwowzoru, Iana McEwana.
Na plaży Chesil to pozornie klasyczna opowieść o dwójce młodych, jurnych ludzi wywodzących się z różnych klas społecznych, którzy nieoczekiwanie dla nich samych zakochują się ze wzajemnością, i to od razu. Potencjalnie nic nie stoi na przeszkodzie ich uczuciu aż do pamiętnych kilku godzin tuż po ślubie, kiedy trafiają do urokliwego hoteliku położonego na tytułowej plaży. Małżeństwo, zwieńczenie ich marzeń i obietnic, nie jest jednak tak proste do skonsumowania, jak mogłoby się wydawać. Natomiast potencjał melodramatyczny zapowiadający romans pierwszej kategorii – aż trudny do okiełznania. I jak dowodzi debiutujący reżyser, nawet najgorsze obawy mogą się ziścić.
Dominic Cooke próbuje być nieszablonowy i arcyautorski. Niestety, ale udaje mu się to bardzo rzadko. Znacznie częściej wpada w wir banalnych spostrzeżeń i niepotrzebnych gestów. Próbuje wykrzesać choć iskrę uczucia między bohaterami, a kiedy wreszcie się to dzieje… nie umie jej wykorzystać. Na plaży Chesil mogłoby być portretem, ba, nawet wiwisekcją związkowych problemów skupionych wokół tego, co z taką niezręcznością czy wręcz zawstydzeniem przeżywa się po raz pierwszy, począwszy od skradzionego pocałunku, skończywszy na seksie. Jednak zamiast tego film jest nieznośnie pensjonarski, skrępowany i podduszany przez gorset przesadnego romantyzmu. Niewinność przestaje być niewinnością, a staje się nudzącą i męczącą trywialnością tematu. Ani cnotliwą, ani świętoszkowatą, po prostu usypiającą nudą i zmarnowanym potencjałem.
Cooke stara się nadać swojemu filmowi maksymalnie subtelny, poetycki ton. Dlatego raczej jest to kino dla widza lubiącego slow cinema i długie rozmowy polegające bardziej na wymianie spojrzeń niż zdań. Tym, co stanowi największy mankament Na plaży Chesil, jest właśnie tempo opowiadania, a raczej nieudolna próba manipulowania dynamiką. W znaczącym stopniu dzieło to skupia się na ledwie kilku pierwszych poślubnych godzinach Florence i Edwarda. Widać ich zmieszanie wynikające z powszechnego konserwatyzmu, szczerość uczuć tłamszoną przez konwenanse, które nawet pierwszy wspólny posiłek spożyty po zmianie stanu cywilnego zamieniają w horror niezręczności. Reżyser każdą rozciągniętą minutą przekonuje nas, że „coś wisi w powietrzu” i faktycznie trudno nie ulec temu wrażeniu, kiedy chciałoby się wreszcie przestać współuczestniczyć w tym feralnym nowożeństwie. Zarazem rozrzedza on atmosferę poprzez retrospekcje i de facto opowiada o ich związku właśnie poprzez przeszłość. Te drobne, uporządkowane na zasadzie skojarzeń sceny pokazuje widzom innych bohaterów – osadzonych w przeszłości, bardziej swobodnych, zakochanych, rozmarzonych. Począwszy od ich pierwszego spotkania, poprzez wizyty u rodzin czy pierwsze prace, a skończywszy na ślubnych przygotowaniach – wszystko to ma odpowiedzieć na pytanie czemu ostatecznie w ogóle znaleźli się w tym hotelowym pokoju usytuowanym wprost na plaży angielskiego wybrzeża.
Jedna noc przeważy o wszystkim; nie tylko o związku bohaterów, ale wręcz całym ich życiu. Pożądanie i niewypowiedziane obsesje – dwa wielkie tematy literatury McEwana – oczywiście obecne są również w tym filmie. Jednakże nie wybrzmiewają one tak, jak powinny, nie wspominając o klasowości, która wielokrotnie jest podtekstem związkowych perypetii u pisarza. Jest coś sztucznego w konstrukcji brytyjskiego quasi-mezaliansu (jako laik nawet nie jestem pewna, czy to wciąż jest mezalians, nijak to nie wynika z samego filmu). Jakaś sztywność, marionetkowość może wręcz muzealność, której reżyser nie potrafi ożywić… Czyli to, co u Cooke’a tylko razi, podczas gdy u Joego Wrighta w Pokucie (również na podstawie powieści McEwana) kusiło, nęciło i nadawało historii odpowiedni koloryt.
Na plaży Chesil ze spokojnym sumieniem można polecić tylko fanatykom akcentu brytyjskiego, gdyż Saoirse Ronan, mimo że jest Irlandką, wyrasta na nowego Colina Firtha. Audiofile i maniacy muzyki klasycznej, zwłaszcza skrzypcowej, mogą jednak czuć się zawiedzeni. Tym bardziej, że ostatecznie Cooke zastępuje tradycję wyspiarskiego dramatyzmu oraz arystokratyczną szlachetność uczuć swoich bohaterów iście hollywoodzkim efektem przegapionego love story dwójki przedwcześnie zakochanych w sobie osób. Być może przypadkiem, a może w akcie desperacji, dawno sprawdzonymi sposobami wyłudzania od widza choćby łezki wzruszenia, reżyser zmienia pod koniec styl opowiadania, by poprzez mało subtelne przeskoki czasowe moralizować o jednej, jedynej i wielkiej miłości. Oczywiście niespełnionej, jak to zwykle u McEwana bywa.