NA BANK SIĘ UDA. Udało się, ale mogło udać bardziej
Przekrętów w tym kraju pod dostatkiem, można się tym zmęczyć, a można też pokochać całym sobą. Z jednej strony trochę boli, gdy dostajemy ekstrakt z filmów, które już znamy, z drugiej mamy świadomość, że czasami najlepiej ogląda się to, co znane. Polska kinematografia od dawna eksploruje (bo określenie „eksperymentuje” byłoby za mocne) konwencję heist movie. Niby mieliśmy Machulskiego, który przynajmniej raz na dekadę wracał do gatunku komedii heistowej, wierząc, że widz doceni nieźle utkaną akcję złodziejską, ale chyba nawet i poza jego twórczością szukamy podobnych produktów. Być może amerykańska komedia W starym dobrym stylu ośmieliła reżyserów Na bank się uda, aby pożenić komedię geriatryczną z kinem sensacyjnym, ale nie wszystko, co sędziwe, niesie za sobą sznyt i klasę.
O fabule pisać należy niewiele, ponieważ odkrywanie kolejnych jej zamków to jeden z tych elementów seansu, który warto przeżyć w kinie, jeśli już się na nie zdecydujemy. Wiemy tylko, że trzech starszych panów, po całkiem sprawnej akcji napadu na bank w centrum Krakowa, zamyka się w jego skarbcu. Ich motywacja, sylwetka tajemniczego, czwartego współpracownika oraz dedukcja ekipy rozwiązującej sprawę są przeplatane z wydarzeniami rozgrywającymi się we wspomnianym banku. Nihil novi sub sole, chciałoby się rzec.
Poznajemy więc kilka wersji tych samych wydarzeń dzięki narracji zsubiektywizowanej – każdy opowiadający przedstawia sprawę nieco inaczej, a wspólne elementy są wykrzywiane w zależności od perspektywy. Dodaje to kolejny, być może niepotrzebny poziom narracyjny, bo Na bank się uda próbuje oprócz tego zaskakiwać elementami obyczajowymi, suspensem oraz skomplikowanym planem na włam, który momentami wydaje się bełkotliwy. Jest tak nawet wtedy, gdy postacie dwoją się i troją, aby opowiedzieć o nim najprościej, jak tylko można. Reżyser, Szymon Jakubowski, wyznał zresztą, że pomysł na fabułę przyszedł, gdy przeczytał w gazecie o napadzie na bank w wykonaniu sędziwych panów, ale momentami czuć, że tylko ten element jest zaczepiony w rzeczywistości i wyróżnia film na tle innych heistów. Warstwa intrygi zdaje się poskładana ze skrawków, które już były na wielkim i małym ekranie prezentowane wielokrotnie, jedynie tym razem w dokokszonej, ilościowo przytłaczającej formie. Nie wybija to z seansu za mocno, ale już dla amatorów tej konwencji, którzy niejeden skok na bank przed ekranem uskutecznili, może powiać nudą, bo ziarna w tym chlebku są trzeciej świeżości.
Dzięki zdolnościom aktorskim Mariana Dziędziela, Adama Ferencego, Lecha Dyblika i młodego Stuhra (w bardzo tajemniczej, choć nieco przeszarżowanej roli) ta historia potrafi na szczęście momentami wciągnąć, bo zmienia się w festiwal dobrego aktorstwa, a nie zaskakujących pomysłów. Z pozoru stara gwardia, która mogłaby niezbyt dobrze czuć się w pośpiesznym tempie opowiadanej historii, odkrywa przed widzem coraz dłuższy pazur, a sami aktorzy wydają bawić się lepiej w tych rolach niż w jakichkolwiek od lat. I chyba głównie dla tej sędziwej, ale doświadczonej trójki warto obejrzeć ten film, jeśli nie ma się za dużych wymagań wobec kina gatunkowego.
Jakubowskiemu udało się bowiem wypracować niezłą chemię między artystami, co przykrywa zarówno rozmemłanie scenariuszowe, jak i poprawność wizualną. Dawno żaden film nie wystawił Krakowowi tak wyraźnej, ale też folderowej reklamy. W tej całej niedosolonej zupie tkwi jakieś dobro, a jest nim uczucie, że ekipa bawiła się na planie wyśmienicie, szkoda tylko, że nie zaprosili nas do swoich głów nieco odważniej.