search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Mroczny Rycerz Powstaje

Michał Puczyński

2 sierpnia 2012

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Uwaga, spojlery!

The Dark Knight Rises to kolejny rozczarowujący film wyreżyserowany przez Christophera Nolana. Dlaczego rozczarowuje? Czemu nie jest tak dobry, jak twierdzą inni recenzenci? Co sprawia, że jest po prostu kiepskim filmem? Co takiego po prostu nie zagrało? Sam nie wiem, od czego zacząć. Może od tego, że…

Nikomu nie kibicuję

Teoretycznie TDKR to zwykły film akcji, w którym bohater musi powstrzymać przeciwnika, zanim ten zrealizuje swój złowieszczy plan – w tym przypadku zanim zdetonuje bombę w ogromnym mieście. Taka oś fabularna to żaden Szekspir, ale może stanowić solidne fundamenty pod dobry film rozrywkowy.

Rozrywkę w takich produkcjach zapewniają proste, ale szczere emocje. Aby je wywołać, wystarczy sprawić, że widz zacznie kibicować głównemu bohaterowi. Problem w tym, że w filmie Nolana go nie ma. Wątków jest tak wiele, że trudno znaleźć postać, na której można się skupić; którą można polubić i za którą można trzymać kciuki.

Batman pojawia się na ekranie bardzo rzadko. Bruce Wayne częściej, ale on wcale nie chce być bohaterem. "Bohater mimo woli" to motyw przewijający się przez setki, jeśli nie tysiące filmów akcji. Te, w których się sprawdził (czyli np. Die Hard czy Army of Darkness) mają jednak wspólną cechę, której brak filmowi Nolana – lekkość. TDKR od początku próbuje emocjonalnie przytłoczyć widza. Bruce Wayne jest zgorzkniały i pogrążony w depresji; od ośmiu lat pozostaje w żałobie. Nie tylko nie ma zamiaru być Batmanem, ale wręcz sprawia wrażenie, że nie chce występować w tym filmie. Nie sposób przejmować się taką postacią – chyba że oglądamy dobrze zrealizowany dramat obyczajowy, którym TDKR nie jest ani nie powinien być.

Nie kibicuję Batmanowi, komu więc mogę kibicować? Całemu Gotham? Teoretycznie tak – w końcu Bane chce "złamać ducha" tej metropolii (do czego jeszcze wrócimy). Ale jak mam kibicować miastu, którego nie znam? Które wizualnie zmieniło się od pierwszej części serii niemal nie do poznania? Nie wiem, jak duże jest Gotham. Nie wiem, jak wyglądają różne jego zakątki. Nie wiem, jacy mieszkają w nim ludzie – bo Nolan, choć chce, żebym przejmował się losem zwykłych mieszkańców, nie przedstawia mi ani jednego z nich. Dzieci z sierocińca, które widać w kilku scenach, się nie liczą – to chwyt nie dość, że szybki, to jeszcze tak tani, że równie dobrze można było pokazać na ekranie hodowlę słodkich króliczków.

Nie wiem, czy Bane odciął od reszty świata całe Gotham, czy może jego część. Nie wiem, jak izolacja wpływa na zwykłych ludzi; jak ich zmienia, w jaki sposób stają się anarchistyczną masą. Nie wiem, jak wpływa na osoby mieszkające tuż po drugiej stronie rzeki, będącej granicą "strefy zamkniętej" – na tych ludzi, którzy mogą, ale nie muszą być obywatelami Gotham. Na dobrą sprawę w Gotham nie ma zwykłych Kowalskich i Nowaków. Widzimy ich jedynie podczas sceny, w której Bane pokazuje się na stadionie. Nawet wtedy jednak na ekranie nie pojawiają się prawdziwi ludzie, ale bezimienny tłum. To bezbarwna, zunifikowana, pozbawiona indywidualizmu, przypominająca maszyny z taśmy produkcyjnej masa, której nie sposób kibicować.

Za kogo mogę jeszcze trzymać kciuki? Za Catwoman? Ona też nie chce być w tym filmie. Przez cały czas powtarza, że nie jest zainteresowana pomaganiem Batmanowi – chce tylko dostać zapłatę za wykonaną robotę i zmyć się z Gotham, czyli miasta, któremu rzekomo mam kibicować. Co prawda Kocica ostatecznie w kluczowym momencie ratuje samego Batmana, ale postanawia mu pomóc tylko dlatego, że Bruce Wayne przed kilkoma minutami tanim sposobem wszedł jej na ambicję. Catwoman nie zmienia swojego nastawienia; nie staje się nagle jednym z pozytywnych bohaterów. Leczy urażoną dumę i kontynuuje pierwotny plan zmycia się z Gotham.

Dla przekory mógłbym chociaż kibicować czarnym charakterom, ale to też jest niemożliwe, ponieważ oni sami nie wiedzą, czego chcą. Bane (czy raczej Talia), jak już wspomniałem, ma zamiar "złamać ducha Gotham". Tylko co to właściwie oznacza? Gotham to gigantyczne miasto, a nie pojedynczy, świadomy byt. Odnieście tę sytuację do własnego miejsca zamieszkania. Co oznaczałoby, że ktoś chce "złamać ducha Wrocławia/Warszawy/Katowic"? 

Cokolwiek to znaczy, Bane osiąga swój cel, pokazując światu prawdziwe oblicze Harveya Denta. Czy informacja o tym, że jeden z prokuratorów w ostatnich chwilach życia popełnił przestępstwo (po groźnym wypadku, w którym prawdopodobnie doznał uszkodzenia mózgu), pchnęłaby was na krawędź anarchii? Czy społeczeństwo nagle przeistoczyłoby się w rozwścieczoną, krwiożerczą masę? A przede wszystkim – czy uwierzylibyście na słowo groźnemu psychopacie, który właśnie dokonał największego zamachu terrorystycznego w historii? Ale odbiegamy od tematu. Bane i Talia chcą dokończyć plan Ras Al Ghula, który miał na celu oczyszczenie Gotham ze zbrodni poprzez totalną demolkę. Tylko co tu oczyszczać, skoro cel został osiągnięty osiem lat wcześniej? Wszyscy bandyci, którzy mieli trafić do więzień, już tam siedzą. Policja się nudzi. Jest bezpiecznie.

No dobra, jest jedna postać, której mogę kibicować: to policjant John Blake. Jeden z niewielu elementów filmu, który Nolanowi po prostu wyszedł. Gość jest charyzmatyczny i rwie się do działania, czyli ma cechy, których brakuje samemu Batmanowi. Jest jeszcze Gordon, ale w zasadzie on i Blake mogliby zostać połączeni w jedną postać, bo przez większość czasu robią to samo.

 

Batman niczego nie osiąga

Przez większość filmu albo Bruce Wayne nie chce działać, albo działanie jest mu odradzane, albo zostaje wyłączony z gry, niczego nie osiągając. To nie on dowiaduje się o kanałowej armii Bane'a, tylko Blake i Gordon. To nie dzięki niemu okupacja zostaje zakończona, tylko dzięki zaangażowaniu ruchu oporu, zorganizowanego przez Jima Gordona. Batman nawet nie eliminuje Bane'a – zamiast niego robi to Catwoman, przy okazji udowadniając, że metody nietoperza są nieskuteczne. Talia – główny czarny charakter – ginie przede wszystkim przez własną nieuwagę; ostrzał z Batmanokoptera nie powoduje ani jednego zadraśnięcia na jej pancernej ciężarówce.

Batman w całym filmie osiąga dwie rzeczy: uwalnia policjantów z kanałów – choć sami mieli wystarczająco dużo broni, w tym także granatów, aby przebić się przez gruzy we własnym zakresie. Jeśli nie mieli ładunków wybuchowych, ktoś mógł podrzucić im młoty do kucia betonu. Mogli wyjść przez studzienki kanalizacyjne. Mogli po prostu użyć własnych mięśni i przedmiotów, jakie były pod ręką, aby oczyścić barykadę. Przecież w kanałach siedziały tysiące silnych, bystrych, doskonale przeszkolonych mężczyzn – w tym członkowie elitarnych oddziałów SWAT!

Drugie osiągnięcie Batmana to ucieczka z bombą, ale o wiele trudniejszą robotę wykonali za niego inni. Eksplozję opóźnił Jim Gordon z pomocą Blake'a, a samolot, który transportuje atomówkę za horyzont, skonstruował Lucius Fox.

Podsumowując, bez Batmana Gotham straciłoby niewiele. Batman okazał się najbardziej zbędną postacią we własnym filmie.

Mroczny rycerz powstaje, ale nie wtedy, kiedy chce Nolan

Kluczowym fragmentem filmu jest rzekomo scena, w której Bruce Wayne wydostaje się z egzotycznego więzienia. To ona nadaje sens tytułowi – czy raczej takie było założenie. "Powstanie" Batmana jest wysilone i nie ma większego znaczenia absolutnie dla nikogo – a już na pewno nie dla samego Bruce'a Wayne'a. Zastanówmy się nad tym przez chwilę – zaczynając od tego, dlaczego Batman w ogóle "upadł".

Otóż Batman "upadł", ponieważ zgodził się wziąć na siebie winę za przestępstwa popełnione przez szanowanego urzędnika, w którym upatrywano nadziei na zmniejszenie przestępczości w Gotham. Będę łaskawy i uznam, że to wystarczający powód do zawieszenia bat-kostiumu na kołku – choć po obejrzeniu Mrocznego rycerza sądziłem, że będzie to tylko pretekst do zwrócenia policji przeciwko Batmanowi. No wiecie – myk, dzięki któremu akcje nietoperza będą w sequelu bardziej emocjonujące. Myliłem się: z chwilą wzięcia na siebie winy za śmierć Denta Batman upadł.

Co w takim razie powinien zrobić, żeby "powstać"? Proste – odzyskać zaufanie społeczeństwa. Przekonać ludzi, że jest tym dobrym. Pomóc im w pokonaniu wspólnego wroga. Jak do tego ma się wspinaczka po pionowej ścianie głębokiego szybu, która rzekomo na sprawić, że Batman znów poczuje strach przed śmiercią?

Przyczyn "upadku" można upatrywać także w śmierci Rachel, czyli w wydarzeniu, które wstrząsnęło Bruce'em i odebrało mu chęć do działania. Jeżeli Batman upadł, ponieważ utracił wiarę we własną "misję", to powstał już z chwilą ponowengo założenia stroju. Zmotywowały go odwiedziny i zagrzewająca do boju przemowa Johna Blake'a. W kontekście śmierci Rachel wspinaczka po ścianie nie ma najmniejszego sensu.

Nolan twierdzi, że "powstanie" Batmana miało wiązać się z odzyskaniem lęku przed śmiercią, ale w takim razie spodziewałbym się, że upadek będzie wiązał się z jego utratą. Oczekiwałbym, że Batman stanie się nieostrożny i lekkomyślny. Że zacznie łamać własne zasady. Że będzie chciał – być może podświadomie – żeby ktoś w końcu go pokonał. Że w chwili decydującego pojedynku będzie zbyt wyczerpany i wypalony, żeby podołać wyzwaniu. Wtedy ponowne zebranie sił i wspinaczka miałyby sens. Tymczasem w wersji Nolana stanowi ona tylko pustą, efekciarską metaforę.

Całe uzasadnienie sceny ze wspinaczką polega na wypowiedzeniu tuż przed nią krótkiej kwestii, dzięki której dowiadujemy się, że Batman musi poczuć strach przed śmiercią. A nie czuł? Jak to okazywał? Powiedziałbym raczej, że dręczyła go apatia i poczucie winy, i z tym musiał dać sobie radę, a nie z brakiem szacunku dla własnego życia. Kiepski to film, w którym kluczowa scena, rzekomo będąca punktem zwrotnym w wątku głównego bohatera, nijak ma się do tej postaci.

Jest jeszcze jedna możliwa interpretacja "upadku". Otóż można przyjąć, że nastąpił on wraz z przegraną Bruce'a w pojedynku z Bane'em. W tym kontekście "powstanie" ukazane jako wysiłek fizyczny ma sens. Mimo wszystko nie chcę wierzyć, że Nolan jest reżyserem tak prostackim, żeby "upadek" oznaczał przegraną kopaninę.

W skrócie: Batman "upadł" z końcówką Mrocznego rycerza, kiedy to został uznany za groźnego przestępcę i stracił wszelką motywację do działania. Scena w więzieniu-studni nie ma sensu.

 

Pierdyliard głupot

Nowy Batman jest filmem po prostu głupim. Dziury, uproszczenia, naiwne pomysły i nielogiczności sprowadzają go niebezpiecznie blisko poziomu filmów Michaela Baya – brakuje tylko klozetowego humoru i wesołej kolorystyki. Szczegółowo o bat-bzdurach przeczytacie w "50 prawdach", których autor oszczędził mi kilkudziesięciu minut pisania.

Możecie powiedzieć, że ciskam się bez potrzeby, bo to tylko adaptacja komiksu. Że głupoty są wpisane w konwencję Batmana. Otóż nie. Tak po prostu nie jest. Zwłaszcza, że Nolan próbuje sprzedać TDKR jako "realistyczną" opowieść.

Nie ma tu klasycznie pojętej komiksowości, przejawiającej się w kostiumach czy scenografii. Nie ma jej też w zachowaniach postaci. Batman, który nie chce być Batmanem – człowiek pogrążony w depresji, zniszczony fizycznie i psychicznie – jest tak daleki od tradycyjnie rozumianej komiksowości, jak to tylko możliwe. Surowy styl wizualny filmu ma nadawać mu realizmu i sugerować, że oglądamy coś przynajmniej prawdopodobnego. Bzdury tak ciężkiego kalibru, jak uwięzienie tysięcy policjantów w kanałach na całe miesiące, byłyby do przełknięcia w innej stylistyce, podpowiadającej, że nie mamy do czynienia z "naszym" światem – bo w naszym świecie jest to po prostu niemożliwe.

 

Nuda

Koniec końców, TDKR jest (przynajmniej dla mnie) filmem nudnym – a to jego największy grzech. Nuda wynika z połączenia wszystkich powyższych problemów. Bohaterowie, którym nic się nie chce i którzy mają ochotę uciec do innego filmu; czarny charakter bez prawdziwej motywacji ani sensownego planu; nieuzasadnione zachowania postaci i potworne skróty scenariuszowe; bzdury rodem z Batmanów w reżyserii Schumachera.

Jest tu kilka świetnych scen, np. pierwsze pojawienie się Batmana, kiedy sunie nocą na motorze, wygaszając światła dookoła swojego pojazdu. Efekt wizualny jest rewelacyjny, muzyka pompuje adrenalinę, a cała scena aż kipi od batmanowego klimatu. Obejrzałbym film nakręcony właśnie w takim stylu, ale o Batmanie; nie o zrzędliwym emerycie, który dopiero po godzinie seansu z wielkiej łaski zaczyna interesować się akcją. I który osiąga znacznie mniej niż bohaterowie drugoplanowi.

TDKR to film rozczarowujący pod każdym względem – oczywiście oprócz realizacji, ale czego spodziewać się po produkcji za 250 baniek. To mroczniejszy i poważniejszy odpowiednik Transformerów. Nie twierdzę, że poprzednia część serii była mądrzejsza czy bardziej oryginalna. Miała jednak to, czego TDKR brakuje: prawdziwe emocje, dzięki którym tamten film oglądałem z zaangażowaniem.

Jednym zdaniem: "Mroczny rycerz powstaje" to film wysilony, przytłaczający, pusty, nudny i nieznośnie głupi… aczkolwiek ładny, no i ma parę niezłych momentów.

REKLAMA