MROCZNE CIENIE. Tim Burton i Johnny Depp adaptują operę mydlaną
Tekst z archiwum Film.org.pl (21.05.2012)
Od dłuższego czasu zastanawiam się, który z członków duetu Burton – Depp trzyma zamknięte w jakimś sejfie brudy z przeszłości tego drugiego, mając dzięki temu podstawy do szantażu i wymuszania udziału w kolejnych wspólnych projektach. Już przy okazji Alicji w krainie czarów sporo było narzekań na to, że jeden z nich znowu kręci to samo, a drugi po raz kolejny gra tę samą rolę.
Chcąc być złośliwym mógłbym napisać, że nic w tej kwestii się nie zmieniło, a dwaj najwięksi dziwacy Hollywood znowu się powtarzają: Burton reżyseruje aktorów w fikuśnych strojach poruszających się po odrealnionych scenografiach w rytm muzyki Danny’ego Elfmana, a Depp bryluje po ekranie z kilogramem białej farby na twarzy gestykulując dłońmi w natarczywy sposób. I trochę prawdy w tej złośliwości by się znalazło, ale w ich najnowszym filmie da się odczuć pewien szczególny pomysł, który przyświecał podczas jego realizacji. Nie jestem jednak pewien, czy można go uznać za zaletę…
Podobne:
Scenariusz Mrocznych cieni powstał na podstawie amerykańskiego serialu z lat sześćdziesiątych, o którym szerzej można poczytać w artykule Radosława Pisuli. W telegraficznym skrócie – Dark Shadows był emitowaną pięć razy w tygodniu operą mydlaną, w której po raz pierwszy w telewizji pojawiły się wątki nadprzyrodzone, płynnie łączące się ze standardowymi dla tego gatunku wątkami: romansami, zdradami i rodzinnymi problemami. Trudno było z czystym sumieniem stwierdzić, że był to serial dobry, jednak przez lata zebrał wierne grono fanów, obrastając powoli kultem. Wpadki realizacyjne, przeciągnięte do granic możliwości dialogi, widoczne na pierwszy rzut oka ograniczenia budżetowe – w połączeniu z oryginalną tematyką powstało dziełko, obok którego nie dało się przejść obojętnie, albo zakochiwałeś się w tym bajzlu, albo nie chciałeś go już nigdy więcej oglądać na oczy.
Nie powinno więc być żadnym zaskoczeniem odkrycie, że wspomniany już na wstępie duet filmowców – ekscentryków należy raczej do tej pierwszej grupy i serial wspomina z rozrzewnieniem. Nic również dziwnego w tym, że twórcy starali się przenieść na ekran tę mieszankę wątków obyczajowych i horroru, dodając do niej trochę więcej niż szczyptę komedii. I, przynajmniej częściowo, poszło im to całkiem sprawnie. Przez niemal cały seans można odczuć, że scenariusz bawi się łatwymi do obśmiania telewizyjnymi schematami, których stężenie w końcowych piętnastu minutach osiąga apogeum. Czego tu nie ma: papierowe relacje między bohaterami, które często kończą się w łóżku, zwroty akcji wystrzeliwane bez ostrzeżenia ani odrobiny sensu, tylko w celu dodatkowego zamotania historii oraz wątek najprawdziwszej i szczerej miłości, w którą widz musi uwierzyć… bo tak. To chyba największy atut, ale również jeden z większych problemów Mrocznych cieni. Zupełnie inaczej będą do tego filmu podchodzić napędzani nostalgią fani serialu zza oceanu, a inaczej statystyczni widzowie znad Wisły, którzy o jego istnieniu dowiadują się najprawdopodobniej dopiero z napisów początkowych pełnometrażowej wersji.
Natomiast największym problemem nowego filmu Tima Burtona jest postać głównego bohatera i opierający się na niej humor. Johnny Depp gra wampira, który po spędzeniu w zakopanej pod ziemią i zakutej w łańcuchy trumnie uwalnia się po 200 latach trafiając prosto w różowe lata siedemdziesiąte. Przez pierwsze kilkanaście minut oglądanie przerysowanego do granic możliwości, mówiącego okrągłymi i kwiecistymi zdaniami krwiopijcy-arystokraty, który mierzy się z nowoczesnymi wytworami techniki oraz współczesnym stylem życia może bawić. Nawet jeśli Gości, gości znamy już na pamięć. Mroczne cienie trwają jednak dwie godziny, podczas których Barnabas Collins jest dokładnie taki sam, stając się w swojej niezdarnej nieprzewidywalności… zupełnie przewidywalny.
Nie mogę napisać, że Mroczne cienie mi się podobały, ale odnoszę dziwne wrażenie, że ten film jest od początku do końca dokładnie taki, jak Tim Burton go sobie wymarzył. Gdybym z uśmiechem wspominał popołudnia spędzone przed odbiornikiem TV przy rozczulająco tandetnym serialiku, który jednak miał w sobie to “coś”, które przykuwało uwagę i nie dawało wyrzucić się z pamięci, pewnie z kina wyszedłbym szczęśliwy. Teraz jednak jedyne co mogę napisać to: “Tim, wiem o co Ci chodziło, ale to nie jest film skierowany do mnie”. I chyba również do nikogo po tej stronie Atlantyku. Wielka szkoda.