search
REKLAMA
Archiwum

MONSTER. Oscarowa Charlize Theron jako seryjna morderczyni

Jacek Kozłowski

4 stycznia 2021

REKLAMA

Tematyka i atmosfera filmu Monster odpychają. Pani reżyser z niezwykłą łatwością wprowadza bowiem widza w rzeczywistość „gorszej” Ameryki. W rzeczywistość kompletnie niehollywoodzką, która ostro kłóci się z wykrzykiwanymi na co dzień przez Amerykanów sloganami postępu, pokoju i niczym nieskalanej moralności. Ameryka przedstawiona w Monster to, owszem, kraj wolności i samostanowienia, ale jest to źle wykorzystana wolność i destrukcyjne samostanowienie. Patty Jenkins widzi Stany Zjednoczone jako kraj straconych szans, jako przestrzeń złych wyborów i porzuconych marzeń.

I do tego niewesołego tła Jenkins dodaje równie niewesołą historię. Kreśląc scenariusz opowieści o pierwszej seryjnej morderczyni w historii USA, próbuje przenieść ją na grunt psychologiczny. Próbuje zrozumieć swoją bohaterkę, szuka dla niej usprawiedliwienia, jest na przemian dosłowna i ckliwa. Czy widzowie na całym świecie, czy krytyka filmowa, czy członkowie Akademii faktycznie mogli zrozumieć stan emocjonalny kobiety, która z zimną krwią zabiła sześć osób? Czy próba ułaskawienia zła ma w ogóle jakikolwiek sens? Czy stan empatii z seryjną morderczynią, który pragnęli osiągnąć twórcy filmu, nie jest przypadkiem jedynie sprawnie skonstruowaną filmową fikcją?

Przyjrzyjmy się więc faktom. Aileen Wuornos – prostytutka – zabija sześciu swoich klientów. Pierwszego z nich w obronie własnej, pozostałych pięciu z wyrachowaniem i zimną krwią. Jednak Lee – jak każe siebie nazywać – po pewnym czasie wpada w ręce policji. Zostaje aresztowana i skazana na karę śmierci. Przez kolejnych 12 lat pisze listy do swojej przyjaciółki z dzieciństwa, które stają się następnie inspiracją dla twórców filmu, a które Wuornos świadomie filmowcom przekazuje bezpośrednio przed swoją egzekucją. Aileen zostaje stracona w 2002 roku, a już rok później powstaje jej filmowa biografia, która być może nie gloryfikuje, ale na pewno po części usprawiedliwia postępowanie Lee. Nie jesteśmy w stanie stwierdzić, które z wydarzeń przedstawionych w filmie są prawdziwe, które podkolorowane, a które po prostu zmyślone. Film bowiem podchodzi do postaci Aileen wyjątkowo subiektywnie. Bardzo rozszerzony jest tu wątek miłości naszej bohaterki do dużo młodszej dziewczyny – Selby. Patty Jenkins zdaje się wszakże uparcie twierdzić, że uczucie to stało się bezpośrednim powodem kolejnych morderstw.

Czyżby więc Aileen Wuornos, zabijając, wcielała w życie ewangeliczny model miłości pełnej poświęceń? Jakkolwiek idiotycznie by to nie brzmiało, taki pełnoprawny wniosek można by wyciągnąć po obejrzeniu Monster. Oto poniżana i gwałcona od 13 roku życia kobieta mści się po latach na środowisku, które ją krzywdziło i wykorzystywało. Po raz pierwszy ma jednak powód, aby walczyć. Po raz pierwszy ma dla kogo się mścić. Wspomniany powód to nikt inny, jak właśnie Selby. Poznajmy więc dziewczynę, która nadaje nadzieję Aileen i która staje się przyczyną jej klęski. Selby jest lesbijką. Niezrozumiana przez rodzinę, ucieka do poznanej przypadkowo elokwentnej przyjaciółki. Wątek homoseksualny ma jednak w całej tej historii bardzo niewielkie znaczenie. Chodzi tu raczej o pokazanie pewnej zależności. Młoda, niedoświadczona, naiwna Selby z jednej strony spragniona akceptacji, z drugiej zaś, przyzwyczajona do osiągania wszystkiego jak najmniejszym kosztem. Dziewczyna bez wyrzutów sumienia wykorzystuje więc biedną Aileen. Czy ją kocha? Być może. Boi się jednak lub po prostu nie chce przerywać swojej bajki. Bajki, w której cały świat jest dobry, a wszyscy ludzie skorzy do pomocy.

Co w takiej sytuacji czyni Wuornos? Po latach poniżenia w końcu czuje się potrzebna, w końcu jej życie nabiera sensu. Nie tak łatwo jednak wyjść na prostą. Łatwiej mówić o skończeniu z prostytucją, niż faktycznie zająć się uczciwą pracą. Aileen musi mimo to utrzymać Selby, a przede wszystkim zachować w niej dziecięcą naiwność i wiarę w ludzi. Chyba naprawdę ją kocha. Pieniądze jednak powoli się kończą. Gdy przez przypadek Wuornos zabija agresywnego klienta i kradnie jego samochód wraz z pieniędzmi, otwierają się przed nią nowe horyzonty. Oto bowiem znajduje prosty sposób na utrzymanie Selby, jednocześnie dając upust swojej nienawiści do środowiska, w którym się obraca i które do tej pory nią pogardzało. Owocem tego prostego rachunku stają się kolejne zbrodnie, kolejne pieniądze, kolejne samochody i kolejne szczęśliwe dni z ukochaną dziewczyną.

Aileen zabija więc z miłości. Zabija, chcąc uszczęśliwić najważniejszą dla niej osobę. Czy takie postawienie sprawy nie jest nadużyciem? Czy nie sensowniej byłoby zasugerować tutaj po prostu paranoję głównej bohaterki ? Czy Patty Jenkins nie staje się przypadkiem sama ofiarą motywów, które posłużyły choremu umysłowi Wuornos za wymówkę, za świetną sposobność do zemsty na rzeczywistości? Czy z dziecięcą naiwnością nie bierze ich wszystkich za dobrą monetę, podczas gdy tak naprawdę są one jedynie świetnym usprawiedliwieniem morderczyni? Czy Aileen nie była po prostu psychicznie chora? Po co na siłę „poskramiać potwora”, po co operować terminem „miłość” w sytuacji, gdy mamy do czynienia ze zwyczajną patologią? Nie ma to przecież większego sensu. Świadczy co najwyżej o tym, że kultura straciła swój instynkt samozachowawczy, że przewartościowała rzeczywistość, że gdzieś pobłądziła.

Doszliśmy więc do sytuacji, w której Amerykanie usprawiedliwiają kobietę, którą sami skazali na śmierć, a starając się wytłumaczyć jej postępowanie, czynią z niej symbol i element popkultury. Jakby tego było mało, wrażliwa pani reżyser pokazuje milionom widzów, jak to u źródła brutalnych morderstw stanęła miłość i chęć pomocy bliźniemu. Zamiast zaakcentować psychiczne niezrównoważenie Wuornos, zamiast skupić się na jej strasznym dzieciństwie, twórcy Monster wychodzą do współczesnego odbiorcy z powiastką filozoficzną. Całości dopełnia Charlize Theron, która film o Wuornos nazywa dziełem “o poszukiwaniu miłości (…), cudowną historią miłosną, a nie filmem o seryjnym mordercy”.

Można zresztą pokusić się o różnorakie interpretacje tego obrazu. Może to być historia o braku tolerancji, o wymierzaniu sprawiedliwości – wreszcie – o bolesnej konfrontacji ideałów z rzeczywistością. O tym, jak współczesny świat modyfikuje te ideały i psuje je. Nie ma to jednak sensu. Kiepskie są bowiem fundamenty tego filmu: przekonanie o tym, że zło można tłumaczyć miłością.

Biorąc to wszystko pod uwagę, wypadałoby głośno zaprotestować przeciwko takiemu postawieniu sprawy. Dzisiejszy człowiek bardzo uparcie dąży do przypisywania pewnym zjawiskom i zachowaniom jakiegoś „drugiego psychologicznego dna”. W przypadku sprawy Aileen takie dążenia okazały się być nieco niewłaściwe i zamiast psychologii otrzymaliśmy piękne filmowe przekłamanie.

Przejdźmy teraz do kwestii nieco mniej kontrowersyjnych. Otóż przy całym sprzeciwie wobec tej historii muszę jednak przyznać, że Monster to film zrobiony dobrze. Scenariusz bardzo umiejętnie prowadzi nas po świecie przydrożnych prostytutek, bardzo sprawnie zapoznaje nas z postacią Aileen, zmuszając przy tym do zrozumienia jej postawy, a następnie częściowego wybaczenia głównej bohaterce. Manipulacja widzem odbywa się więc w sposób przemyślany poprzez niezwykle precyzyjnie nakreślony scenariusz.

Osobną kwestią są natomiast kreacje aktorskie. Zaryzykuję stwierdzenie, że film opiera się w dużej mierze nie na obrzydzonej Charlize Theron, a raczej na dyskretnej i wyważonej Christinie Ricci. Tworzy ona wszak naprawdę wiarygodną, lecz dwuznaczną postać. Prowadząc z rozmysłem swoją rolę, Ricci wywołuje u widzów całą gamę przeciwstawnych uczuć: od współczucia po nienawiść. Oscar powędrował jednak do Theron. I nie da się ukryć, że stworzyła ona świetną rolę, mimo to nasuwa się natychmiast pytanie, czy jest to zasługa jej talentu, czy raczej krzywych zębów, zniszczonej cery, tłustych włosów i dziesięciu dodatkowych kilogramów. Czuję się więc nieco zdezorientowany, oglądając tak obrzydzoną aktorkę. Czy szok został spowodowany świetną grą Charlize Theron, czy raczej dobrą robotą charakteryzatora – naprawdę ciężko powiedzieć. Dodam tylko, że w przypadku Nicole Kidman w Godzinach podobne obiekcje nie miały miejsca…

Hollywood jest jednak dziwne. W historii Jezusa widzi tylko cierpienie, w historii seryjnej morderczyni doszukuje się miłości. A może to nie Hollywood, tylko świat trochę się zagubił… W każdym razie mamy niezły kocioł we współczesnej hierarchii wartości.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA