MIŁOŚĆ I MIŁOSIERDZIE. Producenci, zmiłujcie się nad nami grzesznymi…
Na początku małe zaskoczenie autora tekstu – uczestnicząc w pokazie dziennikarskim najnowszego obrazu Michała Kondrata, nie miałem pojęcia, co to za film i z czym biorę się za bary. Coś mnie niby straszyło z plakatów na ulicy, a sam przydział recenzencki wydał mi się interesujący ze względu na to, że niewiele o Miłości i miłosierdziu wiedziałem, a czasami zapuszczenie się na dzikie rubieże comiesięcznych premier jest ciekawsze niż pochylanie się nad kolejnym blockbusterem. Kiedy zgasły świata w czasie pokazu, zrozumiałem jednak, że oto biorę udział w czymś nowym, mianowicie seans ten był zorganizowany nie tylko dla recenzentów, ale także w dużej mierze dla katolickich mediów i przedstawicieli, że tak to nazwę, opiniotwórczej grupy odbiorczej. Gdy ponownie ujrzałem światłość (ach, już mi się włączył starotestamentowy ton!), zobaczyłem na twarzach widzów radość, a na niektórych nawet ekstazę. Czy aby byliśmy na tym samym seansie? Ja i moja dusza raczej nie.
Pierwszy publiczny pokaz odbył się wprawdzie kilka dni temu w Watykanie, ale my możemy przyjrzeć się tej historii już w ten weekend. Poznajemy w niej wszystko i gdy piszę “wszystko”, mam na myśli “wszystko”, bo opowieść zaczyna się od stworzenia świata (sic!), potem wskakujemy w powstanie Polski, a potem z delikatnością młota pneumatycznego narracja przenosi nas do czasów młodości Heleny Kowalskiej oraz tematu jej szczególnego kontaktu z Chrystusem. Ten zmiksowany nieco rozklekotanym blenderem twór łączy w sobie dokument oraz film fabularny i szczególnie nie radzi sobie w tej drugiej warstwie. Widać wyraźnie, że Kondrat wywodzi się raczej ze środowiska dokumentalistycznego, a fabuła to dla niego błądzenie po omacku. Brak tajemnicy oraz tandetna dosłowność sięgają szczytu, gdy siostrze Faustynie objawia się sam Syn Boży.
Polskie kino nie było jeszcze gotowe na Mesjasza w takiej formie, a jeśli już dotykamy tajemnicy objawienia, niech pozostanie ona właśnie tajemnicą. Wprawdzie nagromadzenie patosu można byłoby tłumaczyć grupą odbiorczą, ale większe przyłożenie się do symboli oraz metafor sprawiłoby, że zawieszenie niewiary byłoby w tym odbiorze mocnych komunikatów reżysera łatwiejsze. Nie pomaga w tym naprawdę niezła rola Kamili Kamińskiej (która, wbrew zwiastunom i plakatowi, pojawia się na ekranie na bardzo krótko, zresztą jak każda postać reklamująca ten film), wcielającej się w siostrę Faustynę, bo scenariusz nie pozwala widzowi dostrzec w niej pierwiastka ludzkiego. Chyba właśnie w segmencie objawień najbardziej uwidacznia się kulawość tej produkcji, czyli próba zrobienia jednowymiarowej hagiografii i nieumiejętne korzystanie ze skrótów fabularnych. Wątek obwieszczenia rodzicom, że dziewczyna zamierza wstąpić do zakonu, mógł być podstawą do stworzenia prawdziwie ciekawej postaci, ale postanowiono wybrać krótką notkę biograficzną, która rozdawana jest na folderach informacyjnych. Pojawiający się na kilka chwil w roli malarza Janusz Chabior oczywiście jak zwykle błyszczy aktorsko, ale kiedy widzimy w Miłości i miłosierdziu coś dobrego warsztatowo, poczucie marnotrawstwa staje się tylko bardziej przejmujące.
Zresztą rozczarowanie może dotyczyć samej konstrukcji tego filmu, bo scen aktorskich jest mniej, niż można było wnioskować z zapowiedzi. Kondrat postanowił zbudować swoje świadectwo z kronik, materiałów archiwalnych i gadających głów. Szkoda, że nie z serca, niedomówień, zapadającej w pamięć muzyki i operatorskiej odwagi.
Po co więc dosztukowano do tego fabułę? Kondrat o wiele lepiej radzi sobie z analizą zjawiska ruchu Miłosierdzia Bożego, który zbudowany jest na silnych fundamentach faktograficznych. Jako dokument na zamówienie, czyli informacyjny film wyświetlany przed wycieczkami śladami siostry Faustyny, sprawdziłby się całkiem nieźle, boli więc niekoherencja w strukturze i rozerwanie pomiędzy budżetem a aspiracjami. Kamila Kamińska to pogodna, piękna i lekka w swoich scenach aktorka – czemu więc przyćmiewać ten całkiem słuszny wybór castingowy, co chwilę przerywać element ludzki bardzo zimnymi i telewizyjnymi wstawkami dokumentalnymi? I odwrotnie – dlaczego kiedy już udało się dokumentaliście zarysować ciekawą tezę albo postawić słuszne pytanie, na ekran wskakuje ponownie teatr telewizji? Błędem jest bowiem myślenie, że jeśli znajduje się ciekawy temat na film, a historia powstania ruchu Miłosierdzia Bożego do takich się zalicza, to należy przewałkować temat całościowo, w myśl zasady: czego nie uda nam się pokazać, to dopowiemy. Z takim podejściem żaden szew nie będzie trzymał mocno.