Miłość
Po seansie Miłości Sławomira Fabickiego człowiek wychodzi z kina umęczony tak, jak bohaterowie filmu usiłujący poradzić sobie z życiową traumą. Nie dzieje się tak dlatego, że Miłość jest filmem doszczętnie złym, nieudanym w każdym aspekcie. To po prostu kolejny przykład obrazu, w którym brak jakichkolwiek pozytywów. Na szarych ulicach i w burych pokojach obijają się ludzie całkowicie przytłoczeni przez życie. Gwałt, rozpad związku, kłopotliwa ciąża, śmiertelna choroba, z którą walczy się za pomocą aparatury medycznej, samotność i brak zrozumienia – wszystko naraz, nie ma przeproś, widz ma płakać i koniec. Co ratuje jednak Miłość przed całkowitą klęską?
Odpowiedź na pytanie padnie już za moment, tymczasem zacznę od początku. Maria i Tomek to młode małżeństwo, które spodziewa się dziecka. Ich związek trwa od czasów liceum, kiedy to Tomek odgrywał jeszcze buntownika ubranego w ciuchy, które czuć było proszkiem mamy, a Maria z utęsknieniem czekała na kolejne spotkania ze swoim wymarzonym chłopakiem. Ich życie nie jest idealne, ale ciężko nazwać je nieszczęśliwym. Jest dom, jest praca, są pieniądze i plany na przyszłość. Jedynym problemem jest szef kobiety, czyli prezydent miasta. Jego ciągłe umizgi, bagatelizowane przez Tomka, kończą się gwałtem na Marii. W momencie, gdy Tomek dowiaduje się o całej sytuacji w jego głowie zaczynają pojawiać się wątpliwości. Nie jest już pewny miłości do Marii, nie wie czy chce z nią żyć i wychowywać dzieci i czy tak naprawdę kiedykolwiek tego chciał. Bohaterowie znów zaczynają zachowywać się jak dzieciaki z liceum – emocje biorą górę, zdobycie się na poważną i szczerą rozmowę wydaje się być zbyt trudne.
Scenariusz filmu Fabickiego napisało ponoć życie (jego podstawą ma być dość głośna „Seksafera w olsztyńskim magistracie”). Może to i prawda, nie przeczę, lecz filmowa opowieść do i tak traumatycznej historii dokłada taki ładunek życiowej beznadziei, że cały scenariusz zaczyna wyglądać po prostu tandetnie. Gwałciciel nie może być po prostu gwałcicielem. Fabicki mówi – „hej widzu, patrz jakie on ma ciężkie życie” i pokazuje nam jego upośledzone dziecko i stojącą na skraju załamania nerwowego żonę. Tomek zachowuje się irracjonalnie i wciąż rani Marię, a ona rozpaczliwie próbuje poradzić sobie z samotnością podkreślaną na każdym kroku przez pusty i szary dom. Gdzieś z boku umiera matka, która straciła kontakt z rzeczywistością i non stop raczej wyjękuje niż wypowiada słowo „mamusia”. Umiera ojciec. Umiera nawet ptak, który przypadkowo wpada do łazienki Marii i szaleńczo usiłuje wydostać się z pułapki (Wajda byłby dumny).
Miłość od totalnej porażki ratują Marcin Dorociński, Julia Kijowska i Piotr Szczepański. Pierwsza dwójka to oczywiście aktorzy, trzeci z wymienionych to autor zdjęć. Dorociński ma już w Polsce monopol na granie mężczyzn przygniecionych przez życie, emocjonalnie złamanych. W Miłości po raz kolejny robi to świetnie. Kijowska nie ustępuje mu natomiast ani na krok. Tomek i Maria istotnie poruszają i przekonują widza, że ich tragedia sprawia ból niemal fizyczny. W podkreśleniu emocji pomaga im z kolei Szczepański, który dosłownie w jednym kadrze potrafi skomentować trudną sytuację bohaterów. Zdjęcie, na którym po prawej stronie widzimy Marię i dziecko, a po lewej pusty i ciemny pokój wyglądający tak, jakby ktoś szykował się do jego opuszczenia mówi o dramacie bohaterki więcej, niż scenariuszowa droga krzyżowa obmyślona przez Fabickiego.
Miłość jest zatem filmem nierównym. Z jednej strony warto poświęcić mu czas ze względu na role Dorocińskiego i Kijowskiej oraz zdjęcia Szczepańskiego, na tym polu jest naprawdę dobrze. Z drugiej strony okazuje się, że gdy już ten czas poświęcimy, to czujemy się umęczeni i zirytowani hiper-fatalizmem Fabickiego. A że decyzja o tym, czy umęczani być chcemy jest sprawą silnie indywidualną, dlatego Miłości ani nie polecam, ani nie odradzam.