MILCZENIE. Poetycki fresk dla cierpliwych
Na początku było słowo. Pisane. Wydana w 1966 roku książka Shûsaku Endô o tytule Chinmoku stała się ogromnym sukcesem artystycznym – szeroko analizowana przez pryzmat swojej religijnej dwuznaczności, szybko wchłonięta przez inne sfery kultury. Na jej podstawie stworzono między innymi sztukę teatralną, symfonię, libretto i operę. Po historię tę upomniało się także kino. Pierwsza adaptacja powstała oczywiście w Kraju Kwitnącej Wiśni, gdzie już w pięć lat później można było oglądać film o tym samym tytule. W ponad dwie dekady później po książkę sięgnęli również Portugalczycy, dając światu Os Olhos da Ásia (Oczy Azji), jednak produkcja ta przeszła niemal bez echa. Nieco wcześniej opowieścią o XVII-wiecznej Japonii widzianej oczami jezuickich misjonarzy zainteresował się sam Martin Scorsese, będący świeżo po uderzającym w podobne tony, kontrowersyjnym Ostatnim kuszeniu Chrystusa. Reżyser nie miał jednak szczęścia do nowo wybranego projektu, którego zrealizowanie zabrało mu blisko trzy dekady i ostatecznie poległo w kinach.
Punkt wyjścia opowieści – opartej zresztą na historycznych faktach, lekko tylko przez Endô zmienionych – przypomina nieco Czas apokalipsy (choć autor był ponoć natchniony także La Stradą). Oto w bastionie portugalskiego chrześcijaństwa dowiadujemy się, że piastujący pieczę nad umiejscowioną w dalekiej Japonii placówką ojciec Ferreira (powracający po blisko trzydziestu latach do klimatów Misji Liam Neeson) wyrzekł się swojego Boga i tym samym jest stracony dla sprawy. Z zadaniem odnalezienia go i uratowania przegranej pozycji wyrusza dwóch jego byłych protegowanych – ojcowie Rodrigues (już po raz wtóry robiący ostatnio za męczennika Andrew Garfield) i Garupe (Adam „Paterson” Driver). Bazując na niejasnych, przedawnionych doniesieniach, wkraczają do odciętego od świata kraju, w którym panuje prawdziwa wojna, nie wiedząc, co ich może tam spotkać i co faktycznie dzieje się z Ferreirą. Tym samym rozpoczynają podróż nie tylko w głąb jądra ciemności, ale i własnych dusz…
Według różnych doniesień osób zaangażowanych w całe przedsięwzięcie, Milczenie jest zarazem najtrudniejszym (głównie ze względu na warunki pogodowe w Tajwanie, gdzie powstawał), jak i najlepszym filmem w karierze Scorsesego.
Tak przynajmniej twierdzą producenci Irwin Winkler i Emma Tillinger Koskoff. Wtóruje im Neeson, który w jednym z wywiadów przyznał, że w ich drugiej (po Gangach Nowego Jorku) współpracy reżyser bywał niekiedy mocno nieprzyjemny, wręcz przerażający w obyciu. Aktor schudł zresztą blisko dziesięć kilogramów, wcielając się w ojca Ferreirę. Podobnie jak i Driver, który w trakcie zdjęć zrzucił ich ponad dwadzieścia. Jeśli dodamy do tego narosłe przez lata liczne przetasowania obsadowe – pierwotnie w rolę Neesona wcielić miał się niezawodny Daniel Day-Lewis, a w pozostałe Gael García Bernal, Benicio Del Toro i Ken Watanabe – oraz niekończące się opóźnienia związane z samym rozpoczęciem produkcji, dopasowaniem terminów i zebraniem funduszy, to faktycznie wyłania się nam czarny obraz realizacji tego projektu.
Przełożyło się to wszystko na gotowy produkt, który jest co prawda odpowiednio angażujący, ale też męczący w odbiorze, niełatwy w interpretacji, boleśnie osobisty. Trwający blisko trzy godziny fresk (oryginalnie materiał sięgał podobno stu dziewięćdziesięciu pięciu minut) bywa tym samym nudnawy, dłużący się, monotonny… Nie dziwi więc, że przy budżecie zaledwie czterdziestu milionów dolarów okazał się finansową klapą. Nie pomógł mu zresztą kiepski marketing – promocję zaczęto zaledwie miesiąc przed premierą, a do regularnej dystrybucji trafił dopiero w styczniu, co wpłynęło również na artystyczną porażkę, na jaką z pewnością sobie nie zasłużył.
W jakimś stopniu jest to fascynujące dokonanie, które hipnotyzuje swą ascetyczną naturą, minimalizmem formy i treści.
A ta sama w sobie jest już przecież niewygodna, wszak Scorsese na tapetę bierze religię i jej istotność w życiu człowieka. Twórca, który rzeczone dzieło zadedykował swojej rodzinie, a pokazał je po raz pierwszy w sercu chrześcijaństwa – Watykanie – jest dobrze obeznany w temacie. I to nie tylko ze względu na swoje włoskie korzenie i wcześniejsze dzieła dotykające tej kwestii (był jeszcze chociażby Kundun). Swego czasu uczęszczał bowiem do seminarium i zanim na dobre porwało go kino, poważnie rozważał przywdzianie sutanny. To sprawia, że w Milczeniu nie usłyszymy banałów lub etycznie wątpliwych rozprawek o jednym bądź drugim wyznaniu. Nie obeszło się co prawda bez odrobiny kiczowatej symboliki, ale reżyser – po raz pierwszy od czasów Kasyna współodpowiedzialny także za scenariusz – dzielnie trzyma wszystko w ryzach, tu i ówdzie wręcz balansując na granicy przesadnej subtelności.
Inna sprawa, że religia jest tu tak naprawdę tylko tłem. Scorsese nie interesuje się szczególnie ani chrześcijaństwem, ani buddyzmem i stojącymi za nimi filozofiami. Obserwujemy co prawda niektóre rytuały charakterystyczne dla obu stron, widzimy typowe dla nich elementy i słyszymy konkretne hasła padające z ust wyznawców. Lecz tak naprawdę nie dowiadujemy się niczego nowego o żadnej z nich, nie zagłębiamy się w ich sedno. I gdyby nie historyczny kontekst, spokojnie można by je było zastąpić jakimkolwiek innym kultem. Kluczem do ich zrozumienia jest tutaj wiara sama w sobie – to, czym jest podyktowana, jak silna bywa w jednostce, jak daleko można się dla niej posunąć i jak wiele można dla niej poświęcić. Pomimo dość wymownego końcowego ujęcia Scorsese przygląda się zatem kolejnym wydarzeniom i swoim bohaterom z niemalże dokumentalną obojętnością, bez czarno-białego podziału na dobrych i złych.
Skośnoocy agresorzy są co prawda pociągnięci grubą, niemalże karykaturalną kreską – jak w przypadku starego Inoue w interpretacji Issei Ogaty, który mógłby robić za komiksowego bossa – co wespół z brutalnością stosowaną względem ofiar automatycznie czyni z nich tych złych. Ale ich działania, jakkolwiek moralnie dwuznaczne i sadystyczne, nie są jedynie kaprysem chwili. Co więcej, łatwo uwierzyć również w ich racje, które śmiało można w końcu odnieść do innych epok i kulturowo-religijnych starć zwieńczonych różnorakimi czystkami. Ot, stara prawda o niemożności porozumienia się ponad podziałami i uprzedzeniami – u Scorsesego ukazana z wprawą godną mistrza, którym w końcu jest.
Na podstawowym poziomie Milczenie to niezwykle piękne, plastyczne dzieło.
Duża w tym zasługa oczywiście niezastąpionej Thelmy Schoonmaker (praktycznie niezauważalny, perfekcyjny montaż). Ale też surowej, iście kontemplacyjnej ścieżki dźwiękowej, autorstwa anonimowej dotychczas szerszej publice pary Kathryn i Kim Allen Kluge; jak i malowniczych zdjęć Rodrigo Prieto (Wilk z Wall Street, Pasażerowie) – jedynego członka ekipy wyróżnionego nominacją do nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej.
Główną siłą nośną Milczenia są jednakże znakomite kreacje aktorskie. I nie tylko te główne, na czele z bodaj najlepszym jak dotąd występem Garfielda w jego (wciąż młodej) karierze, ale na najdalszym nawet planie (gdzie w epizodzie ujrzymy jeszcze Ciarána Hindsa) – rzecz jasna ze szczególnym uwzględnieniem azjatyckiej obsady, wśród której, wraz z wymienionym wcześniej Ogatą, brylują zwłaszcza Yôsuke Kubozuka (pijany Kichijiro) i Tadanobu Asano (przebiegły tłumacz).
Czasami cisza jest najbardziej zabójczym dźwiękiem.
Tak głosi tagline filmu, którego tytuł twórcy wzięli sobie mocno do serca. Powolne tempo, relacje między postaciami oparte na prostych dialogach, spojrzeniach lub innych niuansach; eteryczna muzyka ubarwiona odgłosami świerszczy, bądź szumem wiatru; pogoda pod psem wzmagająca przewagę zimnych barw (i obecność ognia w momencie, gdy kadr wypełniają te cieplejsze). W końcu niewzruszone, pozbawione padaczkowych drgań i nagłych cięć, długie ujęcia kamery – często nieśmiało podglądającej rozwój wydarzeń z oddali, jakby z ukrycia. To wszystko składa się na ruchomy obraz, w którym dzieje się dużo, ale nigdy za szybko. Emocje sięgają zenitu, ale rzadko kiedy centralnie wybuchają nam w twarz. Łzy giną tu w padającym deszczu, a krzyki zagłuszają rozbijające się o skalisty brzeg fale. Stoicki spokój zachowany zostaje nawet w licznych aktach przemocy, jawiących się tym samym przerażająco estetycznie, niczym żywe dzieła sztuki. Paradoksalnie zresztą ta zmowa milczenia, sadystyczny upór i konsekwentne podążanie drogą autodestrukcji elektryzują najbardziej.
Niezwykle trudno jest jednoznacznie ocenić film Scorsesego, gdyż, wbrew pozorom, wymyka się on konkretnym kategoriom, niepraktycznym szufladkom. To bez dwóch zdań dobre, zrobione z pietyzmem, wysokiej próby kino. Ale też takie, które zaczyna doceniać się wraz z upływającym czasem. Jest specyficzne, mocno artystyczne, niekiedy wręcz poetyckie – słowem: dla cierpliwych. To pozycja, do której nie wraca się często (o ile w ogóle) i z ochotą, nie wspomina z łezką w oku i nie poleca lekką ręką. Mimo wyraźnej iskierki nadziei, Milczenie nie przynosi w finale duchowego ukojenia, nie daje satysfakcjonujących konkluzji. To film duszny, ciężki, a nawet i psychicznie wyczerpujący – gdzie diabeł tkwi w detalach, a siła w formie wyrazu. I trafności przekazu.
korekta: Kornelia Farynowska