Miasto 44
Stefan – główny bohater Miasta 44 – w jednej ze scen biegnie przez ostrzeliwany cmentarz. Zabłąkane kule świszczą koło niego, a w głębi ujęcia widać spadające bomby i ginących powstańców (wszystko to w sloł mołszyn). W tle – Dziwny jest ten świat śpiewa nam Czesław Niemen. To chyba najbardziej reprezentatywna scena najnowszego, tj. drugiego po Sali samobójców filmu Jana Komasy. Jest w tym jednym sceno-ujęciu zawarte wszystko, co w poetyce Miasta 44 najbardziej charakterystyczne: widowiskowość, naturalizm, apokaliptyczna groteska, a także swego rodzaju bohaterski liryzm (nie mylić z patosem!) i – co chyba najważniejsze – postawa narratora wobec opisywanych wydarzeń, do której jeszcze wrócę.
Trzeba to zaznaczyć już na samym początku – tak jak podpowiadał nam zwiastun filmu, Miasto 44 to czyste kino atrakcji. Tradycyjna, literacka dramaturgia scenariusza ustępuje tu miejsca „dramaturgii inscenizacji”. Jeżeli więc ktoś nie zauważy, że scenariusz Miasta 44 jest nijaki, to tylko dzięki niebywałemu talentowi reżyserskiemu Jana Komasy, który równoważy fabularne niedociągnięcia. Sam autor powiedział, że głównym bohaterem swojego filmu uczynił Miasto. Mamy więc do czynienia z bohaterem zbiorowym, co w ogólnym planie wypada nieźle, jednak jeśli przyjrzeć się bliżej poszczególnym postaciom, ich psychologiczne sylwetki rozłażą się, jakby ulepione były z felernej gliny. I tak na przykład Stefan, który w jednej chwili chce „mieć papiery, pracę i święty spokój”, w następnej rzuca się na uzbrojonego wroga z gołymi rękami. Tak na przykład wyemancypowana „Biedronka” (bo jej Zofia Nałkowska nakładła głupot do głowy) traci ją [głowę] dla chłopa i biega za nim po całym mieście, mimo że tamten ją zostawił. Niestety, zabrakło również reżyserowi-scenarzyście pomysłu na rozwiązanie akcji…
Nie jest Miasto 44 filmem dla ludzi o słabych żołądkach. Wszędobylskie flaki, bestialskie mordowanie dzieci, deszcz krwi, który spada na ulicę po wybuchu czołgu-pułapki – wszystko to obrazki, których należy się spodziewać, wybierając się do kina. Jednak nawet widzowie, których podobne sceny odpychają, powinni zmusić się do seansu Miasta 44 po tym, jak zareagowali na niego uczestnicy powstania, będący pod wrażeniem filmu i zgodnie przyznający, że tak to właśnie wyglądało. W ten „namacalny” świat przedstawiony Komasa po mistrzowsku wplata liryczne i odrealnione, chciałoby się powiedzieć – komiksowe nawiasy, kontrastujące z ogólną, realistyczną konwencją filmu. Takim nawiasem będzie wspomniany bieg przez cmentarz, czy zupełnie odjechana, ale przez to właśnie piękna, scena pocałunku wśród gradu kul. Jeśli Komasa popada tutaj w kicz, to zupełnie świadomie, zaznaczając tę swoją świadomość szalonej „niepowagi” rozświetleniem kadru i nienaturalnym poprowadzeniem jednej z roziskrzonych kul.
Widać w tym całym naturalizmie (jednak znacząco przeważającym) bardzo wyraźne inspiracje twórczością Stevena Spielberga, którego pracę na planie Listy Schindlera młody Komasa miał szansę podglądać. Echa nieokiełznanego, bitewnego chaosu z prologu Szeregowca Ryana odbijają się na przykład w scenie cmentarnej Miasta 44, a jeden z dowódców, który ze śmiertelną raną głowy spaceruje jeszcze przez chwilę w przerażającym amoku, od razu przywodzi na myśl żołnierza z Normandii, który wędruje po plaży w poszukiwaniu własnej ręki.
Po seansie Miasta 44 muszę też stwierdzić, że nie mieli racji ci, którzy widzieli w Komasie następcę Andrzeja Wajdy. W przeciwieństwie do Mistrza, Komasa nie bawi się w politykę. Nie rozlicza i nie rozgrzesza. Nie zadaje nawet pytania o sens sierpniowej masakry. Jego celem jest pokazanie ludzkiego dramatu i palety emocji w obliczu zagłady miasta, gdzie nie tylko Niemcy i Rosjanie zachowują się jak zwierzęta (choć, oczywiście, nie do końca udało się uniknąć wartościowania na naszą korzyść). Najlepszym przykładem postawy narratora jest, jak pisałem na początku, scena cmentarna, w której głos zabiera sam Czesław Niemen i „dziwi się”, nawet nie jest przerażony, ale „dziwi się” groteskowej przemocy, która wdarła się do stolicy. Nie uderzył też Komasa w martyrologiczne tony. Polska w jego filmie nie jest przedmurzem chrześcijaństwa, Winkelriedem, ani nawet Chrystusem narodów. Nie uświadczymy tu żadnych krucyfiksów, czy płonących kieliszków ze spirytusem, jak u Wajdy-symbolisty.
Miasto 44 jest filmem młodych, przede wszystkim dla młodych. To ich oczyma patrzymy na płonące miasto i zadajemy sobie pytanie, co my – pokolenie, które nigdy nie zostało wystawione na próbę – zrobilibyśmy w podobnej sytuacji. To przejmujące i autentycznie wzruszające kino, a w Polsce z całą pewnością nowa jakość. Mimo wad scenariuszowych Miasto 44 potwierdza reżyserski status Jana Komasy, w którym po Sali samobójców pokładano wielkie nadzieje.