Małe stłuczki
W filmie Aleksandry Gowin i Ireneusza Grzyba roi się od postaci niejako oderwanych od rzeczywistości, uczestniczących w niekończącej się zabawie, której zasad nie dane jest nam poznać. Odbijają się one od siebie, nie chcąc, albo nie wiedząc, jak dotrzeć do drugiego człowieka. Nie ma tu dramatów, są raczej dramaciki, które przeżywają głęboko w sobie, bojąc się, że jeżeli ujawnią się z nimi, naruszą delikatną równowagę. Nic jednak nie trwa wiecznie.
Asia i Kasia zajmują się likwidacją mieszkań po niedawno zmarłych. Rzeczy po denatach sprzedają na pchlim targu, bez wykłócania się o cenę. Jeżdżą pomarańczowym samochodem, który coraz częściej im się psuje, ale nie myślą o naprawie, bądź zamianie na inny. Dziewczyny żyją sobie w swoim mikroświecie, nigdy nie wybiegając za daleko w przyszłość – jedna planuje wyjazd, lecz jej chęć kończy się na spakowaniu plecaka; druga natomiast marzy o samobójstwie, rozbijając się w wielkim amerykańskim samochodzie. Gdy Asia poznaje pracującego przy pakowaniu pudełek Piotra, wciąga go do ich biznesu i życia.
Trudno mówić o fabule w „Małych stłuczkach”. Jest to raczej ciąg scen, ukazujących bohaterów i ich mały świat. Z jednej strony wszystko jest realistyczne i bardzo polskie – tak mieszkania odwiedzane przez Asię i Kasię, krewni zmarłych, krajobrazy miasta i wsi. Ale z drugiej strony są one, a zwłaszcza Asia, idąca własną drogą, posługująca się językiem, który z góry zaprasza do udziału w grze (nazwijmy to umownie „grą”, bo nie ma na to lepszego określenia). To jej decyzje popychają akcję i inne postaci do przodu, dbając o to, aby jej przyjaciele bawili się równie dobrze, co ona. Ale tak nie jest. Zarówno dla Kasi, jak i Piotra cały ten trójkąt towarzyski to trochę za mało, a raczej za dużo.
Oboje ewidentnie są w cieniu swojej przyjaciółki, podporządkowując się jej stylowi. Ona, lesbijka czująca do współlokatorki coś więcej niż przyjaźń, godzi się na „tego trzeciego”, bez słowa sprzeciwu. On natomiast, świeży rozwodnik, któremu była żona zakleiła całe mieszkanie swoimi zdjęciami, jest wciąż zaskakiwany przez poczucie humoru i urok Asi. Kasia i Piotr milczącą przyzwalają na zaistniałą sytuację, ale im dłużej w niej trwają, tym coraz wyraźniej odczuwają, że w tym wszystkim kryje się jakiś fałsz. Dlaczego?
Bohaterowie wypracowali sobie narzędzia, dzięki którym się komunikują, lecz utrudniają im one jeszcze bardziej sposób na porozumienie się, choć może jest inaczej – póki są świadomi i chętni udziału w grze, ta nowomowa i luz sprawdzają się, chroniąc ich przed dosłownością i zobowiązaniami. Pozbawieni tego odsłoniliby się, co pewnie zmusiłoby ich do paru trudnych rozmów i podjęcia niechcianych wyborów. Ale tego w „Małych stłuczkach” nie widzimy. Gowin i Grzyb nie puentują w ten sposób swojej historii, właściwie to nie puentują jej wcale. Każą swoim bohaterom pozostać w swych pozach, unikając tym samym bezpośredniej konfrontacji i dramatyzmu wynikającego z takiego obrotu spraw. Być może nie warto zaprzątać sobie głowy wytłumaczeniami, pożegnaniami, i po prostu rozstać się bez zbędnych słów. Dla mnie takie zachowanie wydaje się niemal bezduszne, ale z drugiej strony jest to jakaś forma litości, nie tyle nad innymi, ile nad samym sobą.
Również starsi bohaterowie mają swoje dziwactwa, również i oni podporządkowują się „grze”. Jest matka Piotra, czekająca na syna z bandażami na głowie niczym mumia, bądź ofiara poparzenia. W jej przypadku można podejrzewać chorobę umysłową, ale już rodzice Asi mówią takim samym, nastawionym na żart, językiem, jak ich córka. Jest również znajoma sąsiadki Piotra, podstarzała balerina, która lubi tańczyć przed publicznością, nawet jeżeli ta składa się z dwóch osób. Wszyscy wydają się uciekać przed tym samym, w nie do końca zrozumiałe gesty i słowa, które mają ich uchronić przed myśleniem o życiu. Jeśli spojrzeć na krewnych zmarłych, można zobaczyć, jak bardzo różnią się od innych bohaterów „Małych stłuczek” – złamani, wstrząśnięci, nie pogodzeni z odejściem swych bliskich. W ich towarzystwie Asia, Kasia i Piotr muszą zrezygnować ze swoich masek i uszanować majestat śmierci. I choć żartują sobie, że najchętniej zlikwidowaliby cały dom, nie tylko pamiątki po zmarłych, ale również cały budynek, muszą być świadomi tego, że kiedyś i ich to czeka. Nie tylko sama śmierć, także rodzina, dom, rzeczy osobiste.
Więc pean na część młodości, która, daj Boże, nigdy się nie skończy? Młodzi chcą wciąż być młodzi, starzy zaś znów poczuć się na dwadzieścia kilka lat. Wszyscy więc bawią się, grają, ale też czują, że to chwilowe, dosłownie na moment. Asia nie zgodziłaby się ze mną, dlatego w finale robi to, co robi. Wierzę w łzy Kasi po nocy spędzonej z przypadkowo poznaną dziewczyną i w smutek Piotra patrzącego na zdjęcia byłej żony, lecz w zachowanie Asi, jej styl i decyzje uwierzyć mi trudno. Zbyt dużo chce od życia, jednocześnie udając, że nie chce nic. Być może jest to portret obecnego pokolenia, młodych ludzi, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić, dlatego zajmują się pakowaniem pudełek w pudełka, albo czyszczeniem mieszkań nieboszczyków. Jednak na przykładzie Asi dostrzegam więcej sztuczności niż prawdy.
W filmie pada zdanie, że łatwiej kłamać, jeśli samemu się w to kłamstwo wierzy. Ładne podsumowanie, które tłumaczy, dlaczego „Małe stłuczki” uważam zaledwie za przykład świetnego warsztatu nie popartego, niestety, dobrym tekstem. Słychać w nim echa filmów Andrzeja Jakimowskiego i Hala Hartleya, ale w przeciwieństwie do Asi, bohaterowie tamtych twórców wierzyli w swój opór, i rzeczywiście dawał on im wolność. U Gowin i Grzyba nie widzę ani wiary, ani wolności.