ULICE NĘDZY
Zanim wielki artysta osiągnie mistrzostwo, musi ćwiczyć i się uczyć. Od tej zasady nie ma wyjątków – nawet największy talent wymaga oszlifowania. Filmowcy niczym nie różnią się tutaj od muzyków, malarzy czy pisarzy. Martin Scorsese również nie.
Ulice nędzy (po angielsku mean street – tłumaczenie tytułu, jak to niestety często w Polsce bywa, nie jest najszczęśliwsze) to jego trzeci film pełnometrażowy. Dla widza dobrze obeznanego z jego twórczością surowość obrazu może być nieco zaskakująca. Trudno określić, czy jest ona wynikiem celowego zabiegu, czy też warsztatowych braków, które w późniejszych latach reżyser wyeliminuje. Tak czy inaczej – obraz z 1973 roku jest jednym z najbardziej chaotycznych dzieł w jego dorobku. Ta chaotyczność może irytować, ale na pewno nie można odebrać jej pewnego perwersyjnego uroku.
Scorsese w Ulicach nędzy pozwolił sobie złamać mnóstwo zasad, którym mainstreamowi reżyserzy są po dziś dzień wierni. Wiele scen, jak i dialogów robi wrażenie improwizowanych. Niektóre uwagi wypowiadane przez głównych bohaterów są zupełnie nieistotne dla fabuły, wręcz nie trzymają się kupy. Można odnieść wrażenie, że słucha się autentycznych potomków włoskich emigrantów w autentycznych nowojorskich barach lat siedemdziesiątych. W dodatku film został nakręcony raczej mało widowiskowo – bójki wyglądają znacznie bardziej jak autentyczne barowe konfrontacje bez czytelnej choreografii i odgłosów tłuczonego mięsa, którymi z takim zapałem raczą nas twórcy produkcji o sztukach walki.
W podejściu do zdjęć i montażu wyraźnie widać skłonność do eksperymentowania – spójrzmy na scenę, w której odgrywany przez De Niro Johnny Boy szarpie się z dwoma wrażymi osobnikami, w której kamera umieszczona za plecami bohatera wraz z nim tłucze się od ściany do ściany, zaliczając po drodze wszystkie kąty pomieszczenia. Akurat ten eksperyment udał się fantastycznie i nie dziwię się, że scena po montażu pozostała w filmie.
Trzeci film Martina Scorsesego był zarazem jednym z pierwszych w karierze Harveya Keitela (Charlie) i jednym z najistotniejszych w początkach kariery Roberta De Niro – obydwaj z postawionych przed nimi zadań wywiązali się znakomicie, De Niro jest rozkosznie irytujący, a Keitel bezbłędnie porządny i honorowy. Postać Charliego, wokół której kręci się intryga, w ogóle jest dla twórczości Scorsesego typowa – to chłopak głęboko wierzący, który za wszelką cenę usiłuje pozostać dobrym katolikiem, angażując się w interesy z mafiosami spotykanymi nie tylko na ulicy, ale również w kościele. To dużo nam mówi o środowisku włoskich imigrantów, o którym opowiadają Ulice nędzy, jak i o samym Scorsese – w jego dorobku znajduje się wiele dzieł, które stanowią swoisty hołd dla społeczności, z której się wywodzi. Wielu głównych bohaterów Scorsesego do złudzenia przypomina Charliego.
[quote]Ulice nędzy warto obejrzeć choćby po to, aby zobaczyć, jak Keitel i De Niro wyglądali przed ponad czterdziestu laty. Keitel miał wówczas trzydzieści cztery lata, a De Niro trzydzieści – ich postaci bardziej jednak przypominają dwudziestokilkulatków, zarówno mentalnie, jak i fizycznie.[/quote]
Ta stara jak świat produkcja nie należy do najlepszych filmów Scorsesego, nie zapisała się też w historii kina złotymi zgłoskami, mimo to uważam ją za dzieło niezwykle interesujące chociażby ze względu na to, że emanuje młodzieńczą energią i dzikością, że jest do bólu szczere i w najmniejszym stopniu nie próbuje moralizować widza, co w tamtych czasach było na porządku dziennym. Film jest też cennym świadectwem tego, jak hartowała się stal, czytaj – jak kształtował się styl Scorsesego i gdzie znajdują się jego korzenie. Mało spójny i przemyślany scenariusz nie zmienia faktu, że każdy fan tego reżysera powinien Ulice nędzy obejrzeć z przyjemnością.