Lucky Number Slevin. Zabójczy numer po 10 latach
Tekst z archiwum film.org.pl.
Najtrudniejszą rzeczą do osiągnięcia we współczesnym kinie jest umiejętna zabawa ze schematami, konwencjami i stylami rządzącymi X muzą. Każdy zręczny rzemieślnik potrafi nakręcić dobry dramat wyciskający na końcu łezkę, trzymający w napięciu thriller czy ociekający patosem film wojenny. Ale tego mamy na pęczki. To właśnie zabawa filmem oraz autoironiczne podejście do tworzonego przez siebie obrazu zdaje się być rzeczą, której brakuje w dzisiejszym kinie, z Hollywood na czele. W czasach, w których rokrocznie powstają dziesiątki blockbusterów, remake’ów, sequeli itp. (często połączonych w jeden obraz), coraz ciężej uświadczyć produkcje zapraszające do filmowej jazdy bez trzymanki, obliczonej na bezkompromisową zabawę oraz danie widzowi szansy na sprawdzenie siebie jako miłośnika kina.
Taką rolę do niedawna spełniały wszelkiego rodzaju parodie w stylu Nagiej broni czy Hot Shots, lecz już ich następcy nie utrzymują wyznaczonego poziomu. Wystarczy przykład ostatnich dwóch odsłon Strasznych filmów czy niedawnej Komedii romantycznej. Wyjątki są, jak wszędzie, lecz zasypywane przez zalew chłamu. Nie ma się co oszukiwać – zdecydowana większość producentów myśli wyłącznie o pieniążkach, kalkulując każde nowe badanie rynku i zabawa z kinem stała się – paradoksalnie – zbyt ryzykowna. Bo kto zapewni takiego “fachowca”, że ludzie wybiorą się na jego produkt, jeśli pójdzie pod prąd hollywoodzkim schematom? Odpowiedź jest prosta: niewielu, a więc produkcja kolejnego remake’a filmu azjatyckiego lub ekranizacji komiksu rusza pełną parą.
A przecież tak wiele nie trzeba; scenarzysty i reżysera z odrobiną wyobraźni, znających swój fach i obeznanych w historii X muzy. Przy odpowiedniej dozie kreatywności i sprytu, taki duet gotów jest stworzyć jakąś małą perełkę w morzu pełnym pustych muszli. I oto taka perełka właśnie się wyłoniła! Gdzie? W “Fabryce Snów” oczywiście. Lucky Number Slevin, bo o nim właśnie mowa, ma w zasadzie wszystkie aspekty typowej amerykańskiej produkcji rozrywkowej. Jednakże ma coś jeszcze – taki właśnie duet, który sprawia, że wszystkie trybiki pracują jak pełny mechanizm i z typowej produkcji rozrywkowej wyłania się obraz nieszablonowy; obraz, który pozwala wierzyć jeszcze w inteligencję twórców zza oceanu. Wspomniany duet to reżyser Paul McGuigan (zupełnie niedawno stworzył całkiem ciekawy Apartament), oraz scenarzysta Jason Smilovic (m.in. serial telewizyjny Karen Sisco).
Lex Talionnes
Lucky Number Slevin mogę bez wyrzutów sumienia określić jako zabawę konwencją thrillera i filmu noir, w wizualnym stylu Guya Ritchiego, doprawionym szczyptą dialogów a’la Tarantino i Avary. McGuigan zapożyczył od najlepszych to, co najlepsze i wykorzystał w swoim filmie, czyniąc z niego dość przewrotny i sprytny pastisz. Już sam początek jest intrygujący (pomijając świetne napisy w formie tabelek z zakładów sportowych) – widzimy stojący sobie spokojnie telefon; nie dzwoni – nagle jesteśmy świadkami anonimowego zabójstwa – przebitka na telefon, dalej nie dzwoni – drugie zabójstwo – kolejny obrazek telefonu, który jakby chciał być złośliwy, ciągle tkwi w nieprzerwanej ciszy i spokoju. Widz zaczyna się zastanawiać, o co tu chodzi, aż tu nagle aparat wreszcie ożywa… i tyle go widać 😉 Przenosimy się do wielkiej hali na lotnisku. Nie wiadomo, po co to wszystko było, ani tego, czy będzie jeszcze wykorzystane w filmie – od samego początku zostajemy rzuceni przez reżysera na głębokie wody; w wir akcji, która, raz rozpoczęta, kończy się dopiero wraz z napisami końcowymi. Wydaje się to niezmiernie chaotyczne, ale w miarę zagłębiania się w świat stworzony przez reżysera widzimy, że przypadkowość to jedno ze słów, które do obrazu McGuigana zdecydowanie nie pasuje.
Od samego początku twórca pędzi z prezentowaną historią na złamanie karku, a widz, nie mając innego wyboru, stara się nadążać. To właśnie dynamiczne tempo pozwala McGuiganowi ukryć drobne niedociągnięcia scenariusza, które przy kolejnym seansie da się szybko wychwycić. Lecz za pierwszym razem jest to szalenie trudne, z powodu zalewających widza strzępków informacji i obrazów.
Jeśli tylko pozwolić się wieść zostawianym przez twórcę śladom i błędnym tropom, to przednia zabawa gwarantowana. McGuigan ciągle puszcza oczko do widza, a gdy się wydaje, że facet odkrywa karty – to podsuwa kolejny blef; każe widzowi zgadywać, zastawiając kolejne pułapki, a gdy już się zdaje, że widz wie, o co tak naprawdę się rozchodzi i jak to się wszystko zakończy, twórca znowu zaskakuje czymś nowym. Przez cały czas my – widzowie, mamy uczucie, że to się zakończy jakoś nieszablonowo, wymyślnie, tak jak się nikt nie spodziewa; McGuigan przygotowuje nas do tego, co się stanie, ale i tak na końcu pokazuje palec 😉 Tak, to prawda, że co bardziej wytrenowani w rozwiązywaniu filmowych zagadek zgadną z pewnością kilka zwrotów akcji. Ale będzie to jeden, dwa, może trzy takie zwroty – jestem święcie przekonany, że nikt nie rozwiąże całej łamigłówki przy pierwszym podejściu.
Kansas City Shuffle
Głównym atutem filmu jest niesamowita mnogość nawiązań do innych filmów. Bo jak wcześniej już wspomniałem, Lucky Number Slevin to sprytnie pomyślany pastisz, czasami aż bezczelny w swoim kopiowaniu, ale za to zrobiony z wdziękiem i pomysłem. I tak znajdują się tu oczywiste odniesienia, że tylko wymienię Poszukiwaczy Zaginionej Arki czy Podejrzanych. Są gierki słowne, zahaczające o klasyki takie jak Północ Północny-Zachód czy kilka Bondów. Są nawiązania do dokonań samych aktorów – McGuigan daje przykładowo Benowi Kingsleyowi możliwość zagrania ponownie pewnej sceny z Domu z piasku i mgły. Reżyser odwołuje się również do swojej własnej twórczości.
Mnogość tych wszystkich nawiązań i odniesień jest tak wielka, że duża część fabuły opiera się właśnie na sprytnych “zapożyczeniach”. Sam wyłapałem ponad dwadzieścia (!!!) takich nawiązań, ale też wielokrotnie miałem dziwne uczucie, że coś mi dana scena przypomina, że gdzieś to już widziałem – z pewnością zebranie tego wszystkiego zasługuje na osobny tekst. Wyłapywanie tych wszystkich smaczków stanowi niezaprzeczalną atrakcję filmu.
Także niezaprzeczalnym atutem filmu McGuigana są wymienione wcześniej dialogi. Porównanie ich do dokonań Tarantino naprawdę nie jest żadnym nadużyciem z mojej strony. Wszystko, dosłownie wszystko może mieć w filmie znaczenie; każdy urywek informacji, wyłapany przez wytrenowane ucho czy oko, może pomóc w odgadywaniu intencji twórców. Nawet sam tytuł (oryginalny oczywiście, bo polski tylko częściowo odnosi się do filmu) jest swego rodzaju zagadką wymagającą zastanowienia.
Dużo tu gier słownych, ciętych dialogów i ripost. Radosna twórczość scenarzysty przerzuciła się na aktorów, którzy wyraźnie czują się dobrze w przedstawieniu, które odstawiają na ekranie. A świetnie wyważona obsada to kolejna sprawa, którą Lucky Number Slevin zaskakuje.
Bad Dog
Jedyne, co niepokoi po seansie, to pytanie, czy to, co przed chwilą widzieliśmy, świadczy o talencie twórcy, czy jedynie o jego sprycie i dobrym rzemieślnictwie. Bo pomimo tego, że obraz ogląda się bez wytchnienia, miejscami ciesząc się jak małe dziecko z upragnionej zabawki, to jest to jedynie sprytnie przemyślany pastisz; seria zapożyczeń od innych wymieszana i podana jako smaczne danie.
Niepokoi fakt, że mało w filmie McGuigana samego McGuigana – podobno zdolnego twórcy. Bo jeśli jego styl ma wyglądać właśnie tak, to ja podziękuję; Lucky Number Slevin powinien być jednorazowym wypadem w tę stronę, ciekawostką w filmografii twórcy, pomagającą mu się rozwijać, jak i dającą przepustkę do wielkich wytwórni. Kolejną obawę stanowi fakt, że Amerykanie desperacko chwytają się wszelkich co lepszych pomysłów i puszczają do produkcji masowej. Żebyśmy nie mieli za rok-dwa zalewu podobnych do Lucky Number Slevin produkcji, bo co za dużo, to niezdrowo (wystarczy przypomnieć sobie, ile razy widziało się już nawiązania do Matrixa…).
Ale to tylko takie nieszkodliwe gdybanie – jest to film, który warto obejrzeć, czy to dla zabawy, czy dla chęci sprawdzenia się, czy jeszcze czegoś innego. Obraz McGuigana to zlepek wielu składników, w którym każdy powinien znaleźć coś dla siebie.
Lucky Number Slevin to przewrotna opowieść o zemście, litości i paru innych trudnych słowach, podana w sosie z nawiązań filmowych i zabaw konwencją; to przednia zabawa, którą wypada polecić każdemu, kto pragnie bezkompromisowej rozrywki i dobrze spędzonego czasu. W powyższym tekście starałem się zachęcić do Zabójczego numeru (swoją drogą jednak niegłupie to tłumaczenie) bez podawania szczegółów dotyczących fabuły.
Przyjąłem taki sposób promowania filmu, ponieważ najlepiej go oglądać właśnie bez większej wiedzy o tym, co się będzie działo. W ten sposób o wiele łatwiej dać się zaskoczyć twórcom; dać się wciągnąć w proponowaną przez nich grę bez żadnych ułatwień i for. Czym jest “Lex Talionnes”? Do czego może się odnosić “Kansas City Shuffle”? Jak się ma porównanie kota do wściekłego psa – te zagadki najbardziej mi się spodobały w filmie; z pewnością nie każdemu rozwiązania przypadną do gustu, ale jestem pewien, że przy tym szare komórki ponownie przypomną sobie, czym jest wysiłek.
Polecam gorąco udanie się na Lucky Number Slevin, bez zaprzątania sobie głowy niepotrzebnymi faktami wyjętymi z filmu i myślenia w stylu “to jest bez sensu”. Ja tak właśnie zrobiłem i dzięki temu mam ogromną satysfakcję.