Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie. Inna strona uniwersum
Jeśli przyjmiemy, że tworzenie filmowej serii jest trochę jak budowanie drogi, to konstruowanie uniwersum należałoby już porównać do budowy całego miasta. Różnica tkwi nie tylko w skali, ale też w sposobie zagospodarowania przestrzeni danej marki, uniwersa unieważniają wszak skomplikowaną anglojęzyczną nomenklaturę (sequel, prequel, spin-off itd.), w zamian proponując zestaw połączonych w mniejszym lub większym stopniu epizodów z życia kreowanego na ekranie świata. W przeciwieństwie do kontynuacji epizody te – dzielnice, gdyby trzymać się architektonicznej metafory – mogą mieć nie tylko zupełnie różnych mieszkańców, ale też odmienną specyfikę, atmosferę i cechy charakteru. Disney przetestował tę formułę już przy okazji Marvela. Poszczególne filmy, sygnowane nazwiskami sprawdzonych twórców, charakteryzowały wszak różnice nie tylko w tonacji, ale też w gatunkowym sztafażu. Nic więc dziwnego, że Disney – jako doświadczony deweloper, który zapłacił niedawno cztery miliardy dolarów za możliwość zagospodarowania sagi George’a Lucasa – tę samą taktykę stosuje przy Gwiezdnych wojnach.
Przebudzenie Mocy musiało ustanowić nowe centrum i zrobiło to w sposób spektakularny – zatrudniając J. J. Abramsa, Disney zadbał, żeby siódma część była jednocześnie nostalgiczna i nowoczesna, żeby trafiła i do fanów, i do dzisiejszych nastolatków, nikogo przy tym do siebie nie zniechęcając. Film Abramsa był jak slalom między przeszkodami, w którym stawką było pierwsze miejsce w światowym box offisie i dalsze powodzenie wielomiliardowej inwestycji. Na barkach Łotra 1, z założenia będącego filmem raczej pobocznym, nie spoczywało już brzemię tych rozmiarów. I być może dlatego Disney zdecydował się zatrudnić Garetha Edwardsa – odważnego wykonawcę wizjonera, który pokazałby inną stronę uniwersum.
Zaangażowanie Edwardsa jest o tyle zaskakujące, że jedyny jak do tej pory blockbuster w karierze reżysera, Godzilla, był totalnym zaprzeczeniem całej idei Kina Nowej Przygody, pod którą podwaliny zbudowały czterdzieści lat temu właśnie Gwiezdne wojny. Główni bohaterowie, z którymi widz teoretycznie powinien się utożsamiać, byli bezużyteczni, a ich działania okazywały się albo bezsensowne, albo wręcz szkodliwe. W Godzilli pojedynek ludzi z potworami nie był walką Dawida z Goliatem, ale starciem mrówki z butem. Jedynym prawdziwie pozytywnym bohaterem okazywał się tytułowy król potworów – majestatyczna, wspaniała, tajemnicza i nieobecna przez większą część filmu Godzilla, która w ujęciu Edwardsa więcej miała wspólnego z Wielkimi Przedwiecznymi Lovecrafta niż z typowym hollywoodzkim stworem. Nic więc dziwnego, że fani narzekali zarówno na bohaterów, którym nie dało się kibicować, jak i na samą Godzillę, której prawie w filmie nie było. Niewielu chciało przyjąć do wiadomości, że obie te pozorne wady wynikają ze świadomego działania twórcy, który ma dość utartych schematów.
W Łotrze 1 Edwards wykorzystuje podobną taktykę, a efektem jest najciekawszy, najbardziej intrygujący film sagi i jednocześnie najlepszy blockbuster w portfolio Disneya. Fabuła opowiada o załodze tytułowego statku, której zadaniem jest wykradzenie planów Gwiazdy Śmierci z imperialnego archiwum. O tym, że misja się powiedzie, wiemy od 1977 roku, Edwards – do spółki z autorami scenariusza, Chrisem Weitzem i Tonym Gilroyem – skupia się więc na tym, jak do tego doszło. Bardziej od suchych faktów interesują go jednak wynikające z takiej perspektywy pytania: jakie są moralne i psychologiczne koszty uczestnictwa w rebelii i jak wygląda gwiezdna wojna w oczach zapomnianych szeregowców.
W rezultacie dochodzi do zaskakującej, zupełnie niespodziewanej zmiany perspektywy. Łotr 1 niewiele ma wspólnego ze space operą, a jego bohaterowie nijak się mają do ikonicznych postaci gwiezdnej sagi. Być może dlatego niektórzy widzowie narzekają, że postaci nie obdarzono ciekawymi charakterami. Ten brak efektowności w rysie bohaterów jest jednak programowy i służy temu, by międzygalaktyczną opowieść brutalnie sprowadzić na ziemię. Nie mamy tu do czynienia z wybrańcami o melodramatycznych życiorysach – w centrum stoją natomiast: Jyn Erso, córka głównego konstruktora Gwiazdy Śmierci, Cassian, dwulicowy i wiecznie zestresowany rebeliant, a także były imperialny pilot z wypranym mózgiem, wredny robot K-2SO, ślepy mistrz sztuk walki i jego uzbrojony po zęby kolega. Wszyscy są trochę zwyczajni i trochę niepewni swego, walczą z demonami przeszłości i mają na koncie występki, z których wcale nie są dumni. Żeby zobaczyć, jak bardzo bohaterowie Łotra 1 różnią się od typowych bohaterów gwiezdnej sagi, wystarczy zresztą porównać, kto pełni rolę głównego czarnego charakteru – u Edwardsa Vader pojawia się jedynie na kilka chwil, bezpośrednim zagrożeniem dla załogi jest natomiast dyrektor Krennic, o którym wiemy tylko tyle, że to przesadnie ambitny, marzący o awansie urzędas, pomiatany w dodatku przez Tarkina. Zamiast wspaniale zaprojektowanego, tragicznego bohatera dostajemy człowieka z krwi i kości.
Polityka sprowadzania na ziemię nie dotyczy jedynie konstrukcji bohaterów. Najbardziej ikoniczny element sagi, Moc, pełni tu raczej funkcję religii niż rzeczywistej siły, a szara strefa, która rozpościera się między jej jasną i ciemną stroną, jest większa niż kiedykolwiek wcześniej. Najlepiej widać to na przykładzie Rebelii, która w Łotrze 1 jest wewnętrznie skonfliktowana i podzielona, a funkcjonujący pod jej sztandarem wojownicy dopuszczają się w jej imię czynów moralnie dwuznacznych lub po prostu złych. Monolitem nie jest też Imperium, którego przedstawiciele skupiają się głównie na ucieraniu sobie nawzajem nosów i zastanawianiu się nad tym, jak najlepiej wypaść przed Darthem Vaderem. Ten ostatni otrzymuje natomiast niespodziewane alter ego stojące po drugiej stronie barykady – Saw Gerrera, przywódca ekstremistów wyniszczony przez dekady walki, ubrany w szczelną zbroję, fizycznie i psychicznie zmasakrowany i wspierający się respiratorem, gra tu rolę rebelianckiego odpowiednika słynnego Lorda.
Biorąc pod uwagę przyjętą perspektywę, nietrudno się dziwić, że gdy w jednej ze scen K-2SO chce poinformować rebeliantów o swoich złych przeczuciach, puszczając tym samym oko do widzów, zostaje natychmiast uciszony przez współtowarzyszy. W Łotrze 1 nie ma miejsca na one-linery i inne efektowne ozdobniki – zdaje się mówić tą sceną Edwards. I prawdopodobnie dlatego jego film wypada najgorzej w miejscach łączeń z resztą uniwersum – cyfrowo wskrzeszony Peter Cushing i komputerowa Carrie Fisher budzą mieszane uczucia, podobnie jest ze scenami, podczas których w tle pobrzmiewa kultowa partytura Johna Williamsa. Edwards nadrabia to jednak coraz odważniejszymi i coraz ciekawszymi pomysłami. Za idealny przykład może posłużyć rozgrywająca się na planecie Jedha sekwencja ataku bojówek rebelianckich na imperialny czołg – w obiektywie Greiga Frasera scena przypomina raczej fragment filmu wojennego rozgrywającego się we współczesnym Iraku, Afganistanie lub Syrii niż sekwencję z nowoprzygodowej superprodukcji.
Co szczególnie imponujące, Edwardsowi udaje się pozostać wiernym tej wizji nawet w widowiskowym trzecim akcie. Podczas spektakularnego finału, obowiązkowego elementu każdego szanującego się współczesnego blockbustera, reżyser zgrabnie łączy skale makro i mikro, po mistrzowsku montując starcia między wielkimi statkami z partyzancką walką na lądzie, dzięki czemu na ekranie nigdy nie obserwujemy pojedynków między anonimowymi, wygenerowanymi komputerowo bytami. Łotr 1 do końca pozostaje doskonałym, pełnym ambiwalencji filmem wojennym i choć epilog zwiastuje (nową) nadzieję dla Rebelii, ważniejsza wydaje się nadzieja, która rysuje się za sprawą Edwardsa – szansa na to, że uniwersum Gwiezdnych wojen będzie ciekawe, różnorodne i niejednoznaczne.
korekta: Kornelia Farynowska