search
REKLAMA
Nowości kinowe

Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie. Inna strona uniwersum

Grzegorz Fortuna

28 grudnia 2016

REKLAMA

Jeśli przyjmiemy, że tworzenie filmowej serii jest trochę jak budowanie drogi, to konstruowanie uniwersum należałoby już porównać do budowy całego miasta. Różnica tkwi nie tylko w skali, ale też w sposobie zagospodarowania przestrzeni danej marki, uniwersa unieważniają wszak skomplikowaną anglojęzyczną nomenklaturę (sequel, prequel, spin-off itd.), w zamian proponując zestaw połączonych w mniejszym lub większym stopniu epizodów z życia kreowanego na ekranie świata. W przeciwieństwie do kontynuacji epizody te – dzielnice, gdyby trzymać się architektonicznej metafory – mogą mieć nie tylko zupełnie różnych mieszkańców, ale też odmienną specyfikę, atmosferę i cechy charakteru. Disney przetestował tę formułę już przy okazji Marvela. Poszczególne filmy, sygnowane nazwiskami sprawdzonych twórców, charakteryzowały wszak różnice nie tylko w tonacji, ale też w gatunkowym sztafażu. Nic więc dziwnego, że Disney – jako doświadczony deweloper, który zapłacił niedawno cztery miliardy dolarów za możliwość zagospodarowania sagi George’a Lucasa – tę samą taktykę stosuje przy Gwiezdnych wojnach.

Przebudzenie Mocy musiało ustanowić nowe centrum i zrobiło to w sposób spektakularny – zatrudniając J. J. Abramsa, Disney zadbał, żeby siódma część była jednocześnie nostalgiczna i nowoczesna, żeby trafiła i do fanów, i do dzisiejszych nastolatków, nikogo przy tym do siebie nie zniechęcając. Film Abramsa był jak slalom między przeszkodami, w którym stawką było pierwsze miejsce w światowym box offisie i dalsze powodzenie wielomiliardowej inwestycji. Na barkach Łotra 1, z założenia będącego filmem raczej pobocznym, nie spoczywało już brzemię tych rozmiarów. I być może dlatego Disney zdecydował się zatrudnić Garetha Edwardsa – odważnego wykonawcę wizjonera, który pokazałby inną stronę uniwersum.

Zaangażowanie Edwardsa jest o tyle zaskakujące, że jedyny jak do tej pory blockbuster w karierze reżysera, Godzilla, był totalnym zaprzeczeniem całej idei Kina Nowej Przygody, pod którą podwaliny zbudowały czterdzieści lat temu właśnie Gwiezdne wojny. Główni bohaterowie, z którymi widz teoretycznie powinien się utożsamiać, byli bezużyteczni, a ich działania okazywały się albo bezsensowne, albo wręcz szkodliwe. W Godzilli pojedynek ludzi z potworami nie był walką Dawida z Goliatem, ale starciem mrówki z butem. Jedynym prawdziwie pozytywnym bohaterem okazywał się tytułowy król potworów – majestatyczna, wspaniała, tajemnicza i nieobecna przez większą część filmu Godzilla, która w ujęciu Edwardsa więcej miała wspólnego z Wielkimi Przedwiecznymi Lovecrafta niż z typowym hollywoodzkim stworem. Nic więc dziwnego, że fani narzekali zarówno na bohaterów, którym nie dało się kibicować, jak i na samą Godzillę, której prawie w filmie nie było. Niewielu chciało przyjąć do wiadomości, że obie te pozorne wady wynikają ze świadomego działania twórcy, który ma dość utartych schematów.


W Łotrze 1 Edwards wykorzystuje podobną taktykę, a efektem jest najciekawszy, najbardziej intrygujący film sagi i jednocześnie najlepszy blockbuster w portfolio Disneya. Fabuła opowiada o załodze tytułowego statku, której zadaniem jest wykradzenie planów Gwiazdy Śmierci z imperialnego archiwum. O tym, że misja się powiedzie, wiemy od 1977 roku, Edwards – do spółki z autorami scenariusza, Chrisem Weitzem i Tonym Gilroyem – skupia się więc na tym, jak do tego doszło. Bardziej od suchych faktów interesują go jednak wynikające z takiej perspektywy pytania: jakie są moralne i psychologiczne koszty uczestnictwa w rebelii i jak wygląda gwiezdna wojna w oczach zapomnianych szeregowców.

W rezultacie dochodzi do zaskakującej, zupełnie niespodziewanej zmiany perspektywy. Łotr 1 niewiele ma wspólnego ze space operą, a jego bohaterowie nijak się mają do ikonicznych postaci gwiezdnej sagi. Być może dlatego niektórzy widzowie narzekają, że postaci nie obdarzono ciekawymi charakterami. Ten brak efektowności w rysie bohaterów jest jednak programowy i służy temu, by międzygalaktyczną opowieść brutalnie sprowadzić na ziemię. Nie mamy tu do czynienia z wybrańcami o melodramatycznych życiorysach – w centrum stoją natomiast: Jyn Erso, córka głównego konstruktora Gwiazdy Śmierci, Cassian, dwulicowy i wiecznie zestresowany rebeliant, a także były imperialny pilot z wypranym mózgiem, wredny robot K-2SO, ślepy mistrz sztuk walki i jego uzbrojony po zęby kolega. Wszyscy są trochę zwyczajni i trochę niepewni swego, walczą z demonami przeszłości i mają na koncie występki, z których wcale nie są dumni. Żeby zobaczyć, jak bardzo bohaterowie Łotra 1 różnią się od typowych bohaterów gwiezdnej sagi, wystarczy zresztą porównać, kto pełni rolę głównego czarnego charakteru – u Edwardsa Vader pojawia się jedynie na kilka chwil, bezpośrednim zagrożeniem dla załogi jest natomiast dyrektor Krennic, o którym wiemy tylko tyle, że to przesadnie ambitny, marzący o awansie urzędas, pomiatany w dodatku przez Tarkina. Zamiast wspaniale zaprojektowanego, tragicznego bohatera dostajemy człowieka z krwi i kości.

Polityka sprowadzania na ziemię nie dotyczy jedynie konstrukcji bohaterów. Najbardziej ikoniczny element sagi, Moc, pełni tu raczej funkcję religii niż rzeczywistej siły, a szara strefa, która rozpościera się między jej jasną i ciemną stroną, jest większa niż kiedykolwiek wcześniej. Najlepiej widać to na przykładzie Rebelii, która w Łotrze 1 jest wewnętrznie skonfliktowana i podzielona, a funkcjonujący pod jej sztandarem wojownicy dopuszczają się w jej imię czynów moralnie dwuznacznych lub po prostu złych. Monolitem nie jest też Imperium, którego przedstawiciele skupiają się głównie na ucieraniu sobie nawzajem nosów i zastanawianiu się nad tym, jak najlepiej wypaść przed Darthem Vaderem. Ten ostatni otrzymuje natomiast niespodziewane alter ego stojące po drugiej stronie barykady – Saw Gerrera, przywódca ekstremistów wyniszczony przez dekady walki, ubrany w szczelną zbroję, fizycznie i psychicznie zmasakrowany i wspierający się respiratorem, gra tu rolę rebelianckiego odpowiednika słynnego Lorda.

Biorąc pod uwagę przyjętą perspektywę, nietrudno się dziwić, że gdy w jednej ze scen K-2SO chce poinformować rebeliantów o swoich złych przeczuciach, puszczając tym samym oko do widzów, zostaje natychmiast uciszony przez współtowarzyszy. W Łotrze 1 nie ma miejsca na one-linery i inne efektowne ozdobniki – zdaje się mówić tą sceną Edwards. I prawdopodobnie dlatego jego film wypada najgorzej w miejscach łączeń z resztą uniwersum – cyfrowo wskrzeszony Peter Cushing i komputerowa Carrie Fisher budzą mieszane uczucia, podobnie jest ze scenami, podczas których w tle pobrzmiewa kultowa partytura Johna Williamsa. Edwards nadrabia to jednak coraz odważniejszymi i coraz ciekawszymi pomysłami. Za idealny przykład może posłużyć rozgrywająca się na planecie Jedha sekwencja ataku bojówek rebelianckich na imperialny czołg – w obiektywie Greiga Frasera scena przypomina raczej fragment filmu wojennego rozgrywającego się we współczesnym Iraku, Afganistanie lub Syrii niż sekwencję z nowoprzygodowej superprodukcji.

Co szczególnie imponujące, Edwardsowi udaje się pozostać wiernym tej wizji nawet w widowiskowym trzecim akcie. Podczas spektakularnego finału, obowiązkowego elementu każdego szanującego się współczesnego blockbustera, reżyser zgrabnie łączy skale makro i mikro, po mistrzowsku montując starcia między wielkimi statkami z partyzancką walką na lądzie, dzięki czemu na ekranie nigdy nie obserwujemy pojedynków między anonimowymi, wygenerowanymi komputerowo bytami. Łotr 1 do końca pozostaje doskonałym, pełnym ambiwalencji filmem wojennym i choć epilog zwiastuje (nową) nadzieję dla Rebelii, ważniejsza wydaje się nadzieja, która rysuje się za sprawą Edwardsa – szansa na to, że uniwersum Gwiezdnych wojen będzie ciekawe, różnorodne i niejednoznaczne.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA