Linia życia (1990)
W październiku 2015 roku gruchnęła zapowiedź, że Linia życia (czyli Flatliners) Joela Schumachera doczeka się remake’u z Ellen Page, Niną Dobrev i Diego Luną w głównych rolach. Po co – trudno powiedzieć. Najprostsza odpowiedź brzmiałaby “dla zysku”, ale czy faktycznie można się po tym tytule spodziewać krociowego zarobku, nawet biorąc poprawkę na sentyment i popularność poprzednika? Śmiem wątpić.
Co więcej, obawiam się, że współczesna wersja może być skażona wszystkim, co w oryginale kulało, a wypaczyć to, co było jego największą zaletą, chyba że doczekamy się zupełnego świeżego spojrzenia, dla którego pierwszy film będzie jedynie punktem wyjściowym i hasłem wywoławczym. Czas pokaże. Zajmijmy się pierwowzorem.
Grupa studentów medycyny (Julia Roberts, Kevin Bacon, William Baldwin, Oliver Platt) daje się namówić charyzmatycznemu Nelsonowi (Kiefer Sutherland) na niebezpieczne eksperymenty z pogranicza życia i śmierci. Krótko mówiąc, Nelson chce umrzeć i dać się przywrócić do życia po to, by sprawdzić, co się kryje po drugiej stronie.
Niechętni początkowo koledzy Nelsona ostatecznie dają się skusić, czy to z uwagi na osobiste motywacje (Rachel/Roberts), wrodzoną beztroskę (Joe/Baldwin), presję grupy rówieśniczej (Randy/Platt) czy przekonanie, że i tak nie mają nic do stracenia (Labraccio/Bacon). To jest ten moment, kiedy należy przestać analizować fabułę z bliska. Można się tym filmem cieszyć – nawet odświeżając go sobie po latach – pod warunkiem, że przyjmiemy wszystko z dobrodziejstwem inwentarza, przymrużeniem oka i zgodnie z wymogami konwencji.
Nie da się bowiem ukryć, że założenia fabularne Flatliners trudno racjonalnie wybronić, i to nawet odcinając się zupełnie od podnoszącej włosy na głowie swobody traktowania faktów medycznych: kiedy Nelson i Labraccio dyskutują o śmierci mózgowej, niełatwo zachować powagę. Sama podstawa eksperymentu przeprowadzanego w niekontrolowanych warunkach jest absurdalna, a idea konfrontacji z ucieleśnieniem własnych grzechów nie wytrzymuje krytyki, ponieważ wszystkie historie, z wyjątkiem tej będącej udziałem Nelsona, są de facto podciągnięte na siłę pod z góry przyjętą tezę.
Wielkiej filozofii w tym zatem nie ma, są za to inne zalety, dzięki którym Flatliners broni się nawet po latach i wciąż gwarantuje godziwą i mimo wszystko inteligentną rozrywkę. Pierwszą z nich jest solidny zestaw aktorski ze szczególnym wskazaniem na Sutherlanda. Postaci są zarysowane dobrą, pewną kreską: Rachel jest krucha, nadwrażliwa i zamknięta w sobie, ciekawym elementem jest jej zasygnalizowany w tle promiskuityzm jako konsekwencja traumy. Labraccio to buntownik sprzeciwiający się regułom, jednak w gruncie rzeczy najbardziej odpowiedzialna osoba w całym gronie i prawdopodobnie najlepszy materiał na lekarza. Randy dostarcza sympatycznej, komediowej lekkości, a Joe – pogubiony uwodziciel rozdarty między lękiem przed zaangażowaniem a autentycznym uczuciem do narzeczonej – pokazuje nam mniej więcej, jak mogłaby się potoczyć kariera Williama Baldwina, gdyby dokonał trochę innych wyborów.
I wreszcie Nelson, stopniowo pogrążający się w paranoi, która wydobywa z niego wszystkie wątpliwe rysy charakteru – egocentryzm, zazdrość, pychę. Cechy obecne i widoczne od początku (bez nich zapewne nie zdecydowałby się na eksperyment), ale stopniowo nabierające mocy i kierujące go na kurs kolizyjny. Ćwierć wieku temu nawet film z wątlutką fabułą był w stanie wybronić się dobrze poprowadzonymi bohaterami. Żaden z nich nie jest papierowy i wszyscy mają coś do przekazania.
Przede wszystkim jednak Linia życia należy do tych filmów, w których fabuła całkowicie przegrywa w starciu z otoczką wizualną. Zdjęcia (Jan de Bont!) i tworzony przez nie klimat są tu największą zaletą. Atmosfera jest wręcz gotycka: popołudniowe światło sączące się przez potężne okna sal wykładowych, kurz osiadający na stiukach i rzeźbach, klinika przywodząca na myśl XIX-wieczny szpital. Cienie czające się po kątach, niesamowite dźwięki, sekcja zwłok jak z Rembrandta. Każde wspomnienie ma inną oprawę: u Rachel rządzi czerwień, u Joego czarno-biała stylistyka i ostre kontrasty, u Nelsona pochmurny i wietrzny krajobraz kojarzący się z upiornym cmentarzem. Światło świec, przydymione wnętrza, wiatr i wilgoć budują atmosferę grozy skuteczniej, niż nieporadne eksperymenty medyczne ambitnych studentów rzucających wyzwanie śmierci.
To jedno wystarcza, żeby pogodzić się z umownością scenariusza i zaprzestać poszukiwania mniej czy bardziej oczywistych dziur fabularnych. Mimo wszystkich wad, Linię życia wciąż ogląda się z prawdziwą przyjemnością, nawet jeśli nie tak bezkrytycznie, jak 26 lat temu.