LET’S DANCE. Tańcz i oglądaj, co chcesz
Tańczone kino, reklamowane w popularnych sieciach siłowni oraz skierowane do grupy odbiorczej, która ma w nosie recenzje – taka to właśnie rzecz przed Państwem, ale nie ma co być złośliwym. Produkt skrojony dla miłośników kontroli nad ciałami, widzących takie kino jako nawet nie musical, ale po prostu – doznanie audiowizualne, niepotrzebujące niczego na poziomie promocyjnym oprócz zwiastuna. A w nim: ciała, pot, muzyka, ruszające się biodra i silne nogi. Czy francuski Let’s Dance w reżyserii Ladislasa Chollata to coś więcej niż pełnometrażowy teledysk? Nie. Ale tańczą sobie ładnie.
Małe wyznanie na początek – moja siostra była wielką fanką tańca oraz Channinga Tatuma jeszcze przed 21 Jump Street i rolami dramatycznymi, byłem więc zmuszony wraz z małolatą oraz jej koleżanką wozić się do kina na przynajmniej dwie części Step Up. Niewiele pamiętam z tego seansu oprócz myśli, że skoro nie potrafię się ruszać tak, jak grupa młodych ludzi na ekranie, nigdy nie będzie mi dane poczuć w ciele prawdziwej muzyki. Lata mijają, teledyskowe kino tańczone przygasa i rodzi się ponownie, a sama opowieść schodzi coraz bardziej na drugi plan (oczywiście pomijając takie ciekawe produkcje jak również mocno tańczona Suspiria). Dla przykładu: tym razem mamy banalny punkt wyjścia, trójka przyjaciół przyjeżdża bowiem do Paryża, aby wziąć udział w prestiżowym konkursie tańca hiphopowego. Czar pryska, kiedy jedna z dziewczyn porzuca grupę dla nowej, nieco szemranej miłości. Grupka postanawia udać się dawnego kochanka matki jednego z bohaterów, który jest baletmistrzem i nauczycielem tańca. Gdy taniec współczesny zderza się z klasyką, to z synergii tych dwóch sił powstać musi coś wielkiego. A potem, jak to w historiach o underdogach bywa – cisną te swoje umięśnione machiny, aby wygrać.
To oczywiście bajeczka o tym, że jak bardzo czegoś chcesz, to możesz to zdobyć, nie porzucając, rzecz jasna, po drodze ani przyjaciół, ani prawdziwego siebie. Obowiązkowo okraszono te wybory morałem, a sceny tańca wypełniają tę opowiastkę niczym rodzynki dobre ciasto. Prawdę mówiąc, te banialuczki gadane między kolejnymi konwulsjami ciała mogłyby nie istnieć bez szkody dla całości. Absurdalna wręcz geneza Josepha (chyba najlepszego w ekipie aktorskiej Rayane’a Bensettiego), czyli syna tragicznie zmarłej baletnicy oraz wychowanka mistrza nad mistrzami, wpisuje się w tradycję kina mentorskiego, ze wszelkimi jego naleciałościami, takimi jak odrzucanie swojego powołania oraz magiczny, tajemniczy, wyjątkowy ruch/skok/obrót, który wyjaśnia wszystkim i wszystkich. Oczywiście znajdzie się też miejsce na „kto się lubi, ten się czubi”, gdy w zasięgu wzroku Josepha pojawia się Chloe (płaska aktorsko Alexia Giordano, ale trzeba przyznać – jej komunikacją ze światem jest taniec).
Niegrzeszący oryginalnością francuski film tańczony nieźle jednak głaszcze oczęta – sceny na parkiecie i w salach treningowych nakręcone są z energią, pulsującym erotyzmem i operatorskim wdziękiem. Niuansowość ruchów uwypuklona jest dzięki zabawom ze spowolnieniami narracji, zbliżeniami i nieustannie tańczącymi kamerami. Choreografia to również niezła robota, ale nie da się ukryć, że zebranie odpowiedniej ekipy tancerzy oraz nauczycieli tańca to rzecz ważniejsza w tym filmie niż fabuła i dialogi. Od tego tę zabawę w kino się zaczęło, nie odwrotnie.
Finalnie nie ma się nawet na co gniewać. Nie dostaliśmy pełnoprawnych bohaterów, a to, co się tam pałęta na ekranie, to jedynie strzępki człowieka? Nie szkodzi, zajadaj popcorn i patrz, jak te koty się ruszają! To kino odmóżdżającej środy, gdy zmordowani po pracy suniemy z partnerką lub partnerem u swojego boku do kina, aby na chwilę wyłączyć szare komórki, a uruchomić lekko drżącą nóżkę. Rzecz tak potrzebna, jak i potrzebne są piąteczki i drinki z parasoleczką. Na końcu bowiem okazuje się, że w tej płotce otrzymujemy klasyczną, ale też logiczną konkluzję, że ciało oraz grupy społeczne muszą działać jak dobrze naoliwiona maszyna. Dla kogoś, kto fascynuje się kontrolą nad własną fizycznością, to powinno wystarczyć, a reszta ziewnie bezboleśnie.