ZNIKAJĄCY PUNKT. Specyficzne kino drogi
Tekst z archiwum film.org.pl.
Przełom lat 60. i 70. w Stanach Zjednoczonych był czasem szalenie niespokojnym. Rosło niezadowolenie z różnic w poziomie życia, krytykowano wojnę w Wietnamie, na niespotykaną skalę wzrosło użycie substancji psychotropowych, a instytucje społeczne cieszyły się najmniejszym zaufaniem w historii. To właśnie na tym historycznym tle poznajemy głównego bohatera filmu Richarda C. Sarafiana.
Co wiemy o człowieku noszącym swojsko brzmiące nazwisko Kowalski? Niewiele. Były gliniarz, weteran wojenny, dostawca samochodów. Właśnie założył się ze swoim dilerem i przyjacielem, że przejedzie z Kolorado do San Francisco w 15 godzin. Wrzuca w siebie garść speeda i prowadzony przez niewidomego DJ-a rusza w niezwykłą podróż.
Znikający punkt to film specyficzny, jeden z przedstawicieli kina drogi lat 70., który przy okazji bierze na tapetę niepokoje targające krajem za Wielką Wodą w tym burzliwym okresie. Fabuła jest banalnie prosta – ot, wydawałoby się, że to zwyczajna podróż z jednego punktu do drugiego, ale jest to wrażenie bardzo złudne. Główny bohater praktycznie się nie odzywa, nie ma zachcianek, potrafi nawet odmówić wody na pustyni. Obserwujemy, jak siedzi za kółkiem swojego Dodge Challengera z oczami wbitymi w drogę; oczami, które wydają się puste.
Podczas kolejnych retrospekcji dostrzegamy, jak stał się tym, kim jest dzisiaj – wyrzutkiem, człowiekiem, który zaufał władzy i systemowi, co doszczętnie go zniszczyło i wypompowało z niego chęć do życia. Jest postacią tragiczną, można odnieść wrażenie, że ciąży nad nim pewne fatum. Wszystko, co kochał, z czym się identyfikował, przepadło, nie zostało mu już nic oprócz prędkości. Wydaje się, że ucieka przed całym światem i przed samym sobą jednocześnie. Ciężko utożsamić się z kimś takim, polubić go, a mimo tego w jakiś sposób rozumiemy, co czuje. Darzymy sympatią i respektem, bo chociaż los go nie oszczędzał, pozostał wierny swoim ideałom, a w życiu kieruje się własnym kodeksem moralnym. Gra Barry’ego Newmana jest minimalistyczna i oszczędna, co tylko potęguje odbiór postaci i aurę, jaką wokół siebie roztacza. Dla aktora grającego dotąd w serialach był to jeden z pierwszych poważnych projektów filmowych i chociaż nie zrobił wielkiej kariery, to po tylu latach trudno wyobrazić sobie kogoś innego w tej roli. Wygląda, jakby urodził się za kierownicą Challengera z kilkudniową szczeciną na twarzy i aż dziw bierze, że pierwotnie reżyser nalegał na kandydaturę Gene’a Hackmana, a dopiero naciski 20th Century Fox wymogły na nim zmianę decyzji.
Oś narracyjna filmu biegnie trójtorowo, bo oprócz naćpanego Kowalskiego, który na wpół świadomie przemierza bezkres amerykańskich szos, obserwujemy niewidomego DJ-a, Super Soula i policję. Ten pierwszy grany przez Cleavona Little to Afroamerykanin z jednego z tysiąca sennych miasteczek. Codziennie próbuje zapomnieć o monotonnym życiu, dając upust swojej ekspresji w lokalnej rozgłośni. Śledząc policyjne telegramy dostrzega w Kowalskim ostatniego buntownika, wolną duszę wyłamującą się poza jakiekolwiek schematy narzucone przez społeczeństwo. Zaczyna dopingować głównego bohatera, pomagając mu jednocześnie uniknąć zasadzek zastawionych przez stróżów prawa.
To właśnie oni nie mogą znieść tego, że pojawił się ktoś, kto nie ulega ich władzy, odrzuca nakazy i jurysdykcję, nic sobie nie robiąc z ograniczeń, które ustanowili. Widzimy, jak kierowca w białym Dodge’u z lokalnej ciekawostki przeradza się we wroga publicznego numer jeden, ściganego przez kilka stanów.
Jest jeszcze jeden istotny element tej opowieści – społeczeństwo, które można podzielić na dwie grupy. Dla jednych całe to zamieszanie z jego udziałem jest jedynie chwilą, dzięki której mogą się oderwać od codziennych zajęć, zamieniając się w grupę biernych obserwatorów. Są jednak pośród nich jednostki, którym kierowca imponuje, zyskuje ich aprobatę, mimo że jemu samemu wcale na tym nie zależy. Nie robią na nim wrażenia ani słowa Super Soula, ani anonimowy hipis w Nevadzie, z którego pomocy korzysta. Ludzie, potrzebując bohaterów, próbują zrobić jednego właśnie z Kowalskiego, ale on sam nie zmienia się. Pozostaje bezimiennym pędzącym na spotkanie z przeznaczeniem.
Sarafian, który specjalizował się głównie w produkcjach telewizyjnych, chcąc jeszcze bardziej zaznaczyć symboliczny wymiar tej opowieści. wprowadził wątek samotnej autostopowiczki granej przez Charlotte Rampling. Według niego i wielu widzów miała ona uosabiać śmierć. Nie poznaliśmy jej imienia; mówiła, że czekała na głównego bohatera, a rankiem zniknęła bez śladu. Producentom niestety nie spodobała się koncepcja reżysera, kazali pociąć materiał, zaś rola Rampling całkowicie przepadła gdzieś w montażowni. Na szczęście w filmie pozostawiono wiele innych barwnych postaci, które niejako stanowiły spuściznę lat 60. Kowalski spotyka na swojej drodze ludzi, którzy nie pasują do nowego świata. Uciekinierów i outsiderów, błąkających się gdzieś po pustyni, z dala od cywilizacji. Korzystających z rozmaitego rodzaju psychotropów, chcących zapomnieć o zmianach, do których nie mogą, a może nie chcą się dostosować.
Mówiąc o Znikającym punkcie nie sposób nie wspomnieć o kompanie głównego bohatera. Biały Dodge Challenger z 375-konnym silnikiem V8 to obecnie samochód kultowy, do czego zresztą ta produkcja przyczyniła się w dużym stopniu. Nie zmieni tego nawet fakt, że podczas końcowych scen obserwujemy karoserię Chevroleta Camaro z 1967, a odgłos silnika w kilku scenach pochodzi z Forda Mustanga z 1968.
Całość fantastycznie uzupełniają piękne, skąpane w słońcu i tumanach kurzu zdjęcia jałowej Nevady autorstwa Johna A. Alonzo, które idealnie wpisują się w klimat całej opowieści, tworząc senny, momentami nieco oniryczny nastrój. Wspaniale sfilmowano także pościgi, które, co prawda dzisiaj nie robią już takiego wrażenia i wyglądają surowo, ale w dalszym ciągu można odczuć prędkość, z jaką Kowalski przemierza pustkowia. W tle przygrywają nam utwory stanowiące miks przełomu dekad w USA, które pasują do obrazu Sarafiana niczym Newman do Dodge’a, stając się perfekcyjnym dopełnieniem tej wędrówki.
Znikający punkt to wspaniałe kino egzystencjalne. Opowieść o ucieczce od przeszłości i od samego siebie. Historia człowieka, który pozbawiony wszystkiego staje się uosobieniem wolności i nonkonformizmu, historia, która może mieć tylko jeden finał. Bunt i jego tragiczne konsekwencje zawsze szły ze sobą w parze. Od samego początku mamy świadomość tego, jakie będzie zakończenie, a jednak kibicujemy bohaterowi, bo nie poddał się, mimo że jego podróż z góry skazana jest na porażkę. Miał siłę woli i odwagę, aby zrobić to, co chciał, a może zwyczajnie nie widział dla siebie miejsca w nowym porządku?
Szkoda, że tak naprawdę żadna osoba związana z tą produkcją nie odniosła większego sukcesu, bo twórcy stworzyli film, który ponad 40 lat temu można było uznać za swego rodzaju manifest. Cieszył się sporym zainteresowaniem i robił furorę w kinach samochodowych. Krytycy nie podzielali entuzjazmu widzów, twierdzili, że jest zbyt podobny do Easy Ridera Denisa Hoppera, chociaż końcowy wydźwięk jest nieco inny. Dzisiaj produkcja także robi wrażenie, przemycając do naszej codzienności kilka gorzkich prawd i skłaniając do refleksji. W czasach, kiedy mamy wszystko, a jednocześnie nie mamy tak naprawdę nic, kiedy narzucają nam wybory, a prywatność przestała mieć jakiekolwiek znaczenie, każdy z nas ma chyba ochotę zostać na chwilę Kowalskim i ruszyć przed siebie w siną dal. Zapomnieć o wszystkim i chociaż na krótki czas pozwolić uciec myślom, przemierzając puste drogi w poszukiwaniu złudnej wolności.
Wielkie, bezsprzecznie kultowe kino.
https://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=wLsbIj2JysI