Kryptonim Shadow Dancer
Za każdym razem, gdy oglądam nowy film o Jamesie Bondzie albo kolejną odsłonę przygód Ethana Hunta nachodzi mnie refleksja, że gdyby szpiedzy naprawdę działali w ten sposób, to wszyscy by zginęli, MI6 by zamknięto, przywódców organizacji skazano lub wysłano do szpitali psychiatrycznych, a Rosjanie (czy inni artyści) już dawno wywołaliby III wojnę światową detonując którąś z bomb atomowych w centrum Londynu albo Nowego Jorku. Chwała więc za "Shadow Dancer" Jamesa Marsha, tym bardziej, że filmów pokazujących środowisko szpiegowskie w realistyczny sposób jest jak na lekarstwo.
Ostatnim jaki widziałem był "Tinker, Tailor, Soldier, Spy" z ubiegłego roku. "Shadow Dancer" w podobnie cichy, subtelny i prawdziwy sposób, jak film Tomasa Alfredsona, pokazuje środowisko szpiegów i ich informatorów. To film o znalezieniu się między młotem, a kowadłem, o trwaniu w sytuacji bez wyjścia, o dramacie jednostki postawionej w tej sytuacji i o roli historii, która w bezlitosnym pędzie naprzód taki dramat kruszy w garści, upuszcza na ziemię i zamiata pod dywan.
Film Marsha przenosi nas do Belfastu roku 1993 r., gdy konflikt między Irlandzką Armią Republikańską, a rządem brytyjskim miał się już ku końcowi, wciąż jednak trwał. Collete McVeigh (Andrea Riseborough) to członkini IRA – podobnie jak cała jej rodzina. Jednak w przeciwieństwie do jej bliskich zaangażowała się w działalność terrorystyczną nie z powodów światopoglądowych, lecz na skutek traumy z dzieciństwa. Collete nie utożsamia się z ideologią terrorystów, jest już jednak za późno, żeby się wycofać, a wpływ jej rodziny na nią jest zbyt silny – kobieta egzystuje więc w impasie i sama sabotuje swoje własne operacje terrorystyczne tak, aby nikt w domu się o tym nie dowiedział. Poznajemy ją właśnie podczas jednej z takich misji, gdzie zostaje schwytana przez MI5 i dostarczona do agenta Maca (Clive Owen). Ten stawia ją przed faktem dokonanym i zmusza do zostania informatorem dla Brytyjczyków. Nie mając wielu opcji i przerażona wizją utraty syna, Collete zgadza się.
Od tego momentu rozpoczyna się misterna gra w kotka i myszkę pomiędzy wszystkimi trzema stronami barykady: brytyjskimi agentami, Collete oraz jej rodziną. W wielu momentach filmu napięcie staje się tak gęste, że można je kroić nożem, osiągnięte jest jednak przy pomocy środków niezwykle minimalistycznych. Jest to świadectwo talentu reżyserskiego Jamesa Marsha, który zjadł zęby na kręceniu wybitnych dokumentów (m.in. "Człowieka na linie", który jest chyba nadal najlepiej ocenionym filmem w dziejach strony Rotten Tomatoes oraz niedawnego "Projektu Nim") i którego czysta, stabilna, nauczona dokumentalnej dyscypliny i całkowicie podporządkowana faktom ręka twórcza jest widoczna przez cały seans. "Shadow Dancer" to film niezwykle statyczny i wyważony – jeśli liczycie na strzelaniny i pościgi samochodowe do zmieńcie kanał, bo wiele ich tu nie uświadczycie. Atmosferę chłodu potęgują zdjęcia Roba Hardy'ego – przez większość czasu kręcone z ręki co w połączeniu z rozmyciem barw daje realistyczny, dokumentalny wręcz efekt. Warstwa wizualna egzystuje w idealnej symbiozie z istotą opowieści.
Przez parę drobnych wpadek i uproszczeń nie można powiedzieć, że scenariusz jest najwyższej próby, sprawia jednak, że "Shadow Dancer" staje się opowieścią niezwykle subtelną, pełną niedopowiedzeń i wszelkiego rodzaju elips – to właśnie one oraz wspomniany totalny brak efekciarstwa sprawiają, że filmowi Marsha tak blisko klimatem do niedawnego obrazu z Garym Oldmanem. Skrypt daje nam również wgląd w kulisy szpiegowskiego świata, który okazuje się nadzwyczaj zwyczajny, pospolity i monotonny, właściwie nie wyróżniający się niczym od pierwszej lepszej biurowej roboty. "Shadow Dancer" jest bowiem w takim samym stopniu dramatem Collete, jak i Maca, który najwyraźniej nie cieszy się sympatią wielu swoich współpracowników i staje się ofiarą brudnych i niebezpiecznych machlojek ludzi postawionych wyżej od niego – film Marsha pokazuje, że żadna ze stron nie jest bez skazy i że gdy krawiarzom (lub krawaciarkom) za biurkiem włoży się do rąk odpowiednio dużo władzy to mogą się stać podobnie bezwzględni co najgorsi terroryści.
Jednak to, co sprawia, że "Shadow Dancer" prawdziwie lśni, to umiejscowienie całej historii wokół komórki rodziny i dynamiki między członkami tej unikalnej społeczności. Najnowszy film Marsha jest bowiem nie tylko thrillerem szpiegowskim, ale i wnikliwym dramatem rodzinnym. Colette nie kryje się przecież przed nieznajomymi ludźmi, lecz osobami jej najbliższymi. Jakby zareagowali, gdyby się dowiedzieli? Czy gdy w grę wchodzi ideologia to jest jeszcze miejsce na miłość między bratem i siostrą, matką a córką, przyjacielem, a przyjacielem? A jeśli jest to jaki wpływ ma jedno na drugie? Co jest silniejsze? "Shadow Dancer" zadaje wszystkie te pytania i udziela na nie niezwykłej, pięknej odpowiedzi w ostatnich, wypełnionych skrajnym napięciem, minutach filmu.
W zachodnich recenzjach wiele miejsca poświęcono wybitnej grze aktorskiej całej obsady, a przede wszystkim roli Androi Riseborough. Z większością tych pochwał się zgadzam – powstrzymany, naturalny sposób grania idealnie komponuje się z chłodną i realistyczną wymową obrazu. Z całości wybija się jedynie Clive Owen, z którego troszkę bije jednak fakt brylowania na hollywoodzkich salonach. Znana z "Z archiwum X" i nieco zapomniana Gillian Anderson swoją mimiką i blond włosami idealnie wciela się w postać bezdusznej, angielskiej suki, którą najpierw chce się uderzyć, a potem przelecieć. Jednak niestety nic nie jestem w stanie poradzić na fakt, że rola pani Riseborough mi się nie spodobała – jej dziwna, apatyczna gra aktorska zupełnie mnie nie przekonała i w żaden sposób nie mogłem uwierzyć, że mam oto przed sobą osobę miotającą się w sytuacji bez wyjścia, dla której każdy kolejny dzień może być tym ostatnim. Czy stale jej towarzyszący obojętny wyraz twarzy był właśnie maską, pod którą buzowały grożące wybuchem w każdej chwili emocje? Być może, problem w tym, że ja tego buzowania nie wyczułem – miałem za to wrażenie, że jej postać jest znudzona, obojętna i właściwie nie dba o swój los. A takie coś jest w thrillerze niewybaczalne. Ale może to kwestia wspomnianych wcześniej wpadek scenariuszowych.
Ale zepchnijmy wszystkie te mniejsze i większe mankamenty na bok – "Shadow Dancera" jest tego wart. Jest też zdecydowanie wart obejrzenia. Wszystkim, którzy mają dość wydumanych, efekciarskich historyjek o szpiegach rodem z kreskówek gorąco polegam nowy film Jamesa Marsha. Tym bardziej, że należy do gatunku, który jest praktycznie na wymarciu. W ostatnich latach zdecydowanie zbyt często widzieliśmy szpiegów balansujących na dachach samochodów, skaczących po dźwigach czy wspinających się po ścianach dubajskich wieżowców, a za rzadko za biurkowymi blatami.