KOSMICZNY MECZ: NOWA ERA. Śmietnik zamiast serca
Nie jestem psychofanem pierwszej części Kosmicznego meczu z Michaelem Jordanem w roli głównej. Pomimo szczerej sympatii do tego filmu, podbudowanej zapewne na tym, że oglądałem ten film wielokrotnie na różnych etapach swojego życia i za każdym razem w trakcie seansu po prostu bawiłem się jak dzieciak, nie mogę pozbyć się wrażenia, że był on kinematograficznym pierwiosnkiem – oczywiście jednym z wielu – zwiastującym nadejście wszelkiej maści crossoverów ulubionych postaci fikcyjnych i prawdziwych. Wrzucenie do jednego kotła Królika Bugsa, Strusia Pędziwiatra i giganta światowego sportu było przecież ordynarnym skokiem na kasę. Abstrahując od motywacji studia Warner Bros., nawet dzisiaj da się poczuć swego rodzaju niewinność tej produkcji objawiającą się na pewno w uroczym byciu Jordana na ekranie, ale także w sposobie prowadzenia historii. Kosmiczny mecz obejrzany wiele lat po premierze nadal serwuje banalne, acz uniwersalne prawdy, dzięki czemu przedstawiciele różnych pokoleń bez problemu mogą czerpać przyjemność z seansu.
Wielokrotnie przymierzano się do nakręcenia kontynuacji hitowego filmu, niemniej jednak dopiero w 2021 roku doszło do premiery drugiej części, tym razem w roli głównej z LeBronem Jamesem, najprawdopodobniej jeszcze bardziej utalentowanym koszykarzem od Jordana. Koszykarzem osiągającym jeszcze lepsze wyniki w uprawianym sporcie, zdobywającym jeszcze więcej trofeów, a w dodatku bardzo aktywnym na niwie społecznościowej i politycznej, czego ataki na Trumpa i aktywizm w ruchu Black Lives Matter były najlepszymi przykładami. Biorąc pod uwagę fakt, że James ma podpisany gigantyczny kontrakt z firmą Nike, swoją twarzą reklamuje NBA w Chinach, a gdy przychodzi do pokazania wsparcia Hong Kongowi walczącemu z chińskim reżimem, nagle nabiera wody w usta, żeby nie narazić swoich biznesów na szwank, to wychodzi na to, że LeBron James jest wabikiem, dzięki któremu Warner Bros. może zarobić gigantyczne pieniądze na sequelu Kosmicznego meczu. Lepszego wyboru obsadowego chyba nie można było dokonać.
Wszystko w Kosmicznym meczu: Nowej erze nastawione na monetyzowanie popkulturowej nostalgii, podkreślaniu swojej wyjątkowości na rynku filmowym, podrzucaniu fanserwisowych błyskotek i serwowanie prymitywnej rozrywki okraszonej cyfrowymi sztuczkami. Mówienie o szczerości w kontekście produktów korporacji nastawionych na szybki zysk jest oczywiście naiwnością, ale w trakcie 90-minutowego seansu nie pojawia się choćby jeden moment, w którym myślący widz mógłby zawiesić na kołku swoją nieufność i dać się porwać oglądanej na ekranie przygodzie. Nie wiem, w jaki sposób dzieci będą odbierać nowy Kosmiczny mecz…, nie będę udawać, że potrafię wypowiedzieć się w ich imieniu, natomiast dla dorosłego widza seans powinien być drogą przez mękę, jeśli podchodzi się do sztuki z odrobiną krytycyzmu, a nie łyka się wszystko jak pelikan.
Film Warner Bros. nie składa się ze zwariowanych melodii, lecz ze zgranych szlagwortów. Gdy w pierwszej scenie młody LeBron nie trafia do kosza w ostatniej sekundzie szkolnego meczu koszykówki, wiadomo, że motyw powróci w kulminacyjnym momencie fabuły. Gdy scenarzyści otwierają konflikt między dorosłym LeBronem a jego synem Domem (Cedric Joe) z powodu niechęci chłopaka do podążania śladami ojca, wiadomo, jaką trajektorią będzie ów spór przebiegać. Musi bowiem dojść do pojedynku koszykarskiego między przedstawicielami różnych pokoleń, tym razem na cyfrowym boisku przygotowanym przez demoniczny algorytm Al G Rhythm (Don Cheadle), który wsysa bohaterów na serwery studia Warner Bros. i konstruuje swój plan przejęcia kontroli nad biznesem. W ramach poszukiwań zawodników do drużyny LeBron przemierza e-światy Warner Bros. – jednego gracza odnajdzie w trakcie odgrywanej przez niego sceny z Casablanki, z kolei Babcia będzie właśnie w trakcie bijatyki w Matrixie.
Twórcy wrzucają do fabularnego śmietnika wszystkie flagowe produkty studia, czego apogeum jest finałowy mecz oglądany przez jeszcze więcej postaci, które na przestrzeni kilkudziesięciu lat pojawiło się w produkcjach sygnowanych logiem Warner Bros. Obok postaci z Gry o tron siedzi King Kong, a w tle pojawiają się jeszcze charakterystycznie ubrani bohaterowie z Mechanicznej pomarańczy; stanowi już hiperkuriozalną sytuację, że tego rodzaju persony zostały sprowadzone na mecz organizowany ku chwale korporacji. Kubrick na pewno uśmiecha się zza grobu.
Przemieszanie wszystkiego ze wszystkim ma zapewne sprawić frajdę widzom, w końcu w jednym filmie dostają miksturę z Harry’ego Pottera, Kaczora Daffy’ego i Mad Maxa. Trudno jednak odnaleźć w tym głębszy sens oprócz prymitywnego odgrzewania kotletów, co ma zapewne wzmocnić słupki sprzedażowe. Gdybym miał jednak postawić hipotezę, potraktowałbym te zabiegi jako forpocztę nadciągającej rewolucji. Skoro kowboj Yosemite Sam może zastąpić Humphreya Bogarta przy pianinie w Casablance, to może wklejenie do kultowego filmu aktora o wygenerowanej komputerowo twarzy Brada Pitta również byłoby ciekawym rozwiązaniem? W końcu taki jest pierwotny plan Al G Rhythma – zeskanowanie ciała LeBrona, żeby umieszczać jego awatar we wcześniej nakręconych filmach. A skoro ów zabieg byłby akceptowalny, to może warto wskrzesić też Bogarta, żeby zagrał u boku Chalameta w jakiejś historii z nurtu neonoir?
W końcu twórcy bardzo zręcznie zacierają granice między rzeczywistością a światem cyfrowym, sugerując, że obie płaszczyzny funkcjonują na różnych zasadach, przez co do wirtualności nie można przykładać ocen charakterystycznych dla porządku materialnego. Fikcja rządzi się swoimi prawami, więc czy naprawdę trzeba się obrażać, że cyberzombie o twarzy Marilyn Monroe paradowałoby na ekranie u boku Florence Pugh? Ileż to daje możliwości, ileż frajdy!
Kosmiczny mecz: Nowa era to film całkowicie zepsuty, nastawiony jedynie na zmonetyzowanie pamięci po poprzedniej części, niemniej jednak w dłuższej perspektywie może się okazać, że wykorzystane w nim rozwiązania mogą być źródłem rewolucji w myśleniu o sztuce oraz sposobie, w jaki jest ona doświadczana.