Kochanie, chyba cię zabiłem
Ogromnie ubolewam nad tym, że od wielu lat wyrażenie „polska komedia” ma negatywny wydźwięk, jednak jeszcze bardziej smutne jest to, iż sami twórcy niewiele robią, aby zmienić ten stan rzeczy. W weekend w kinach pojawił się kolejny tytuł pretendujący do miana „najśmieszniejszej komedii sezonu”, czyli „Kochanie, chyba cię zabiłem”. Wyszło jak zwykle, sztampowo i nieśmiesznie.
O tym dziele już Wam wspominaliśmy, gdy w sieci pojawił się fatalny plakat i jeszcze gorszy zwiastun. Szczerze przyznaję, jestem naiwny, ponieważ do ostatniej chwili wierzyłem, że to wszystko na ekranie będzie wyglądać inaczej, a koszmarny plakat, zapowiedź i ten beznadziejny tytuł to wyłącznie „dobre pomysły” i „rady” ze strony dystrybutora. Być może nawet tak było, lecz już pierwsze minuty boleśnie mnie sprowadziły na ziemię. Finalnie otrzymaliśmy produkcję zrobioną na siłę, źle wykonaną i jeszcze gorzej zagraną.
Głównym bohaterem obrazu jest nudny doradca finansowy, Jan Pokojski (Zbigniew Zamachowski). Wiedzie mu się dobrze, ma elegancki samochód i duży dom, więc na brak pieniędzy nie może narzekać. Jedyne co spędza mu sen z powiek to żona Janina (Izabela Kuna), ale za żadne skarby Pokojski nie dopuszcza do siebie myśli, iż towarzyszka życia może go zdradzać. A Janka się nie oszczędza, pruje się i to równo, w dodatku z młodszym szefem męża, Lidzbarskim (Leszek Lichota). Gdy przypadkowo nakryje ich rogaty małżonek dojdzie do tragedii; szamotanina, przypadkowo naciśnięty spust broni, którą lansował się kochanek, mózg żony na szybie – te sprawy.
W tej sytuacji idealnym rozwiązaniem wydaje się zakopanie martwej partnerki we własnym ogródku, dzięki czemu nie trzeba będzie pokonywać zbędnych kilometrów na cmentarz, aby postawić jej znicz, a w dodatku tak jakby zawsze będzie w domu. Jednak pojawia się świadek zdarzenia mający ochotę na szybki zarobek kosztem właśnie owdowiałego doradcy. Szantażuje Pokojskiego za pomocą filmu, który później w absurdalnych okolicznościach trafia do wypożyczalni DVD o jakże wymyślnej nazwie „Casablanca”, gdzie ląduje w rękach pracującego tam niezdarnego Kacpra (fatalny Marcin Korcz).
W międzyczasie, oczywiście zupełnie przypadkowo, na pierwsze ze zwłok z długiej listy ofiar trafiają funkcjonariusze Wierzbowski (nijaki Ireneusz Czop) oraz Graś (Arkadiusz Jakubik). Pierwszy z nich to zapatrzony w model amerykańskiego gliniarza z lat 70. ubiegłego wieku i kreację Clinta Eastwooda z „Brudnego Harry’ego” kretyn, który zawsze szybciej strzela niż myśli, natomiast drugi to człowiek bojący się własnego cienia i szybkiej jazdy samochodem. Graś jest przesądny, więc nie przejdzie pod drabiną, a w dodatku cierpi na felinofobię, czyli odczuwa lęk przed kotami. Jako, że początkowo błaha sprawa nad którą pracowali przerodziła się w poważną i rozwojową, a oni są niepoważni i niedorozwinięci, szef postanawia odsunąć niezdarny duet od śledztwa, lecz panowie postanawiają działać na własną rękę. Przecież w końcu, po raz pierwszy, mogą udowodnić, że są prawdziwymi policjantami.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że Nieścierow, wcześniej trudniący się pisaniem scenariuszy do m.in. takich seriali jak „Majka” czy „Tancerze”, chciał na ekran przenieść zbyt wiele. „Kochanie, chyba cię zabiłem” miesza ze sobą komedię kryminalną, film kumpelski i kino drogi. Tyle, że robi to całkowicie bezpłciowo, oglądanie kolejnych przygód bohaterów nie wywołuje żadnych emocji. Widać zafascynowanie reżysera starymi kryminałami, dlatego próbuje adaptować na polski grunt to, co doskonale znamy z takich produkcji – duet początkowo nie przepadających za sobą gliniarzy, szefa niewierzącego w sukces swoich podwładnych, a nawet przesiąknięty duchotą, tanią whiskey i dymem papierosowym gabinet prywatnego detektywa. Tyle, że jest to robione tak nieudolnie, iż nie ma szans, aby ta konwencja kogokolwiek rozśmieszyła.
Nie mam pojęcia co siedzi w głowach polskich filmowców, ale doprawianie bezbarwnych dialogów wulgaryzmami co trzecie słowo nie jest ani śmieszne, ani tym bardziej błyskotliwe, naprawdę. Nie wiem kogo bawią riposty w stylu „ja pierdolę…” czy „robię ci fotkę na fejsa” i chyba nawet nie chcę wiedzieć. Niestety, obraz ten jest pełen żartów tego typu. No po prostu boki zrywać.
Produkcja nie broni się nawet aktorsko. Nie ma tutaj żadnej kreacji godnej uwagi. Najwięcej bólu sprawia oglądanie nieporadnego Marcina Korcza nie wychodzącego poza swoje telenowelowe emploi wiecznego dzieciaka. Urodzony w Libiążu aktor jest całkowicie sztuczny. Pola do popisu nie miała również jego ekranowa partnerka, rola Anny Karczmarczyk chyba jedynie ograniczyła się do świecenia ładną buzią. W komediowej konwencji nie odnalazł się Ireneusz Czop, zresztą podobnie jak Zbigniew Zamachowski. Arkadiusz Jakubik, na rzecz tego tytułu poświęcający swoje włosy, robił co tylko mógł, lecz w przypadku tak nieciekawie napisanej roli mógł naprawdę niewiele. Plakat, jak i zwiastun, z dumą ogłaszają, iż w filmie gra Roma Gąsiorowska. Co prawda aktorka TR Warszawa pojawia się na ekranie, ale nie wiem czy jej wystąpienie dałoby się zamknąć w granicach 120 sekund.
„Kochanie, chyba cię zabiłem” to film bezpłciowy i nijaki, sprawiający wrażenie robionego na szybko i według maksymy „jakoś to będzie”. Nie ma tu nic godnego uwagi czy zapamiętania, no może oprócz łysej głowy Jakubika. Fakt, że całość opiera się na wcześniej wielokrotnie wykorzystanych fabularnych schematach nawet byłaby do przełknięcia, pod warunkiem, że zostałoby to zrealizowane na pewnym poziomie, z pomysłem i z tak zwanym jajem. Tutaj jaj zabrakło.