Karol, który został świętym
W 2011 roku Włosi postanowili nakręcić animowany film familijny „Karol”, opowiadający o Janie Pawle II. Nie wiem, jak przebiegał proces produkcyjny tego dzieła, ale – biorąc pod uwagę jakość fragmentów, które można znaleźć w Internecie – zakładam, że dziewięćdziesiąt procent wynoszącego pięć milionów euro budżetu Włosi wydali na pizzę, wino i puttane, a za pozostałe fundusze sklecili animację, która wygląda jak przerywnik filmowy z religijnej gry komputerowej wydanej w minionym tysiącleciu. Ponieważ od produkcji Orlando Corradiego tandetą wiało na kilometr, nawet w ojczyźnie Karola Wojtyły nie zainteresował się nią absolutnie nikt. No, prawie nikt.
Na włoską animację trafił bowiem ktoś z firmy dystrybucyjnej Kino Świat – znanej przede wszystkim z absolutnego braku poczucia żenady – i doszedł najwyraźniej do wniosku, że choć nie może jej po prostu zdubbingować i wpuścić do polskich kin, to jednak sprawa nie jest tak do końca stracona. Dystrybutorzy z Kina Świat zakupili więc prawa do „Karola” i, po męczącej burzy mózgów, uradzili, że można przecież wyrżnąć z włoskiego filmu jakieś pół godziny materiału, a resztę dokręcić po taniości w Polsce i nie chwalić się przesadnie częścią animowaną, żeby nie odstraszyć potencjalnych widzów. „A jak się pospieszymy, to może nawet wpuścimy to do kin w okolicach kanonizacji!” – rzucił pewnie ktoś na spotkaniu z prezesem i automatycznie dostał premię. „Karol, który został świętym” jest więc ostatecznie mariażem animacji i filmu aktorskiego, przy czym wstawki aktorskie powstały jedynie po to, żeby całość można było sprzedawać jako film pełnometrażowy. Podobnie funkcjonowało inne polskie dzieło sprzed paru lat, „Latająca maszyna” (choć tutaj proces realizacji był nieco bardziej skomplikowany), też opowiadające o pewnym słynnym Polaku. Zgadnijcie, kto był jego dystrybutorem?
Do napisania scenariusza części aktorskiej Kino Świat zatrudniło między innymi twórcę „Silent Lake”, czyli pierwszego polskiego horroru wykorzystującego formułę found footage, a na fotelu reżyser zasiadł Grzegorz Sadurski, który wcześniej kręcił cykl dokumentalny o polskich sanktuariach. Do obsady udało się ponadto zgarnąć Piotra Fronczewskiego i Katarzynę Glinkę, która pojawia się na ekranie przez jakieś pięć minut. Polskiego papieża dubbinguje natomiast – nie, nie Piotr Adamczyk! – Artur Żmijewski, przyzwyczajony już najwyraźniej do faktu, że jest etatowym duchownym Rzeczypospolitej.
Na stworzenie scenariusza nie było prawdopodobnie za wiele czasu, bo nie wiem, jak inaczej wytłumaczyć fakt, że „Karol, który został świętym” powiela dokładnie każdą kliszę filmu familijnego, jaką będziecie w stanie sobie wyobrazić. Kacper (na przemian Kamil i Andrzej Tkacz, przy czym nie ma szans, żeby ich odróżnić w poszczególnych scenach) to nastolatek z problemami – nie dogaduje się z matką (wspomniana Glinka), całe dnie spędza na tworzeniu trójwymiarowych animacji komputerowych, a w szkole nie może poradzić sobie z oprychem, który zabiera jego kolegom pieniądze na chipsy. Kiedy matka Kacpra wyjeżdża w delegację, opiekę nad chłopcem przejmuje dziadek (Fronczewski). Aby nieco go pocieszyć, opowiada mu historie o swoim przyjacielu z lat młodzieńczych, Karolu, który – nie uznacie tego chyba za spoiler – szybko okazuje się bardzo konkretnym Karolem.
Część animowaną, traktującą o losach Karola Wojtyły od połowy lat pięćdziesiątych do początku nowego tysiąclecia, trudno skomentować inaczej niż szyderczym uśmiechem. Włosi mają doprawdy dziwaczne wyobrażenie o realiach PRL-u – szare tekstury, przedstawiające ponoć Kraków, Tatry albo Nową Hutę, wypełnione są tu cyfrowymi kukłami o martwych oczach; każdej z ulic pilnuje milicja, a nad armią esbeków czuwa wredny wąsacz z fryzurą, która wygląda tak, jakby wystylizowano ją za pomocą piły tarczowej. W kontekście dopisanej przez speców z Kina Świat fabułki ma to jednak swój złośliwy sens, bo fragmenty włoskiego „Karola” są w jego polskiej wersji scenami z animacji przygotowywanej przez Kacpra – dwunastolatka, który, siłą rzeczy, nie umie tworzyć cyfrowych modeli postaci na pixarowskim poziomie i ma nikłą wiedzę o czasach PRL-u.
Nieco lepiej wypada część aktorska, złożona co prawda z samych fabularnych schematów, ale momentami nawet sympatyczna, szczególnie wtedy, gdy na ekranie pojawia się Piotr Fronczewski – bodaj jedyny aktor w obsadzie, od którego emanuje jakakolwiek energia, i przy okazji jedyny, któremu napisano całkiem niezłe kwestie. Na drugim biegunie znajduje się Artur Żmijewski, grający po prostu Ojca Mateusza na skalę globalną.
To całkiem zabawne, że polscy twórcy dopiero teraz wypracowali swój model kina eksploatacji. Bo tym właśnie jest sklejka przygotowana naprędce przez Kino Świat – dość ordynarnym skokiem na kasę, który chyba nie do końca się zresztą udał: na moim seansie, w piątek o 14, nie było nikogo, a w trakcie pierwszych trzech dni wyświetlania „Karol…” został oceniony na Filmwebie przez zaledwie 43 osoby, więc frekwencja raczej nie dopisuje. Co ciekawe, zlepki różnych filmów produkował swego czasu dla kasy Roger Corman, papież (nomen omen) kina eksploatacji. Różnica polega jednak na tym, że Corman opowiadał o wielkich pijawkach i więźniarkach bijących się w błocie ku uciesze męskiej części widowni, a Kino Świat dworuje sobie z szanowanej postaci historycznej. Ale – jak już wielokrotnie na łamach tego portalu wspominaliśmy – Kino Świat nie wie, czym jest poczucie wstydu.