KAMIENNE PIĘŚCI. Źle zabandażowana dłoń. Recenzja
Do niektórych filmów wypadałoby być starszym. Młodsi miłośnicy boksu wiedzą o walce No Más tylko tyle, że to druga, najważniejsza potyczka pomiędzy Roberto Duránem a Sugar Rayem Leonardem. Był to szybki rewanż, bo zakontraktowany kilka miesięcy po wygranej Panamczyka. Do historii przeszły słowa „wystarczy/nigdy więcej”, które Durán wypowiedział w ósmej rundzie. Potrzeba było dziewięciu lat, aby spotkali się na ringu po raz trzeci. Kamienne pięści są więc opowieścią o prawie pięciu dekadach pięściarstwa, zaczynającą się w latach 60., a kończącą wraz z emeryturą Panamczyka w latach dwutysięcznych. Łatwiej byłoby to docenić, gdyby ta historia była widzowi bliższa, bo wyraźnie stara się opierać na resentymencie.
Film otwiera pierwsze wystąpienie Durána na Madison Square i od razu rozdaje role narracyjne. Po opisie można się spodziewać, że będzie to ekranowa potyczka dwóch rywali, coś w duchu Wyścigu. Wcale tak nie jest. Pięściarza ciągle dogląda, karci, motywuje, ale też – kiedy trzeba – robi dla niego za figurę ojcowską trener Ray Arci, w którego wciela się Robert De Niro. I choć niekiedy męczące są te banialuki, które Arci wypowiada z offu, między innymi o paraleli boksu ze sztuką (z którą się zgadzam, ale słowa trenera są zbyt finezyjne, abym w nie uwierzył), to na ekranie robi się przyjemniej, gdy De Niro pojawia się ponownie. Nie powtarza swojej roli ze Wściekłego Byka, nie stara się być mentorskim Mickeyem z Rocky’ego, a to jego najbardziej stonowana rola od lat. Reżyser jednak zdaje się chcieć od De Niro nieco więcej, niż widzi to sam aktor, nawiązując kilkakrotnie do klasyka Scorsese, wyciągając z niego niektóre obrazki, szczególnie rzuca się to w oczy w czasie flashbacków z dzieciństwa Durána. Kamera nieustannie podąża za pięściarzem będącym w cieniu swojego mistrza, kiedy naprawdę ciekawie się w tej historii robi, gdy zaglądamy przez uchylone na chwilę drzwi do życia jego rywala, charyzmatycznego, zabawnego, ale i bardziej skupionego na sukcesie Sugar Raya. Gdy więc gumka dramatyzmu jest naciągnięta wręcz do granic wytrzymałości, a Kamienne pięści masakrują smutnymi scenami odwracania się świata po tchórzowskiej poddanej boksera, można poczuć, że oto zbliżają się taniuśkie chwyty storytellingowe. Pochlebców, którzy rozbiegają się jak karaluchy, gdy dawny mistrz jest w dołku, pokazał nam Southpaw, a o wracaniu na szczyt opowiedziała nam już wszystko seria o Włoskim Ogierze.
Trochę w tym winy Édgara Ramíreza, kipiącego energią, dopakowanego, a przede wszystkim podobnego do słynnego boksera. To jednak nie wystarczyło, aby zbudować wiarygodną postać i mało jest w tej roli głębi. Trudno powiedzieć, czy scenariusz pozwalał na eksperymenty, ale protagonista wydaje się momentami najzwyczajniej nudny. Co innego Usher (tak, ten Usher!) grający Sugar Raya. Fizycznie – nieszczególnie widać podobieństwo, ale jest w tym lekkość i zabawa, wszak czarnoskóry pięściarz uchodził za wesołka, charyzmatycznego ulubieńca publiczności, co zresztą poprowadziło go do późniejszych występów w telewizji. Szkoda więc, że Kamienne pięści nie powtórzyły zabiegu z dramatu sportowego Rona Howarda, robiąc z Sugar Raya postać równorzędną. Może wtedy uniknięto by zwałkowanego już wielokrotnie motywu underdoga, czyli trzyaktowej bajeczki o upadku, jeszcze większym upadku, a potem tryumfalnie uniesionych rękawicach.
Stojący za kamerą Jonathan Jakubowicz nie znęca się nad nami często, serwując historię dobrze już znaną, więc pozwala opowiadać obrazom. Kino bokserskie od jakiegoś czasu próbuje bawić się formułą przedstawiania widowisk sportowych, dryfując między widowiskowością a realizmem. Zdjęcia w Kamiennych pięściach są ładne, ale brakuje im agresywności Southpaw czy eksperymentu „nakręćmy to na jednym ujęciu” z lepszego pod każdym względem Creeda, choć kontynuującego starą jak kino bokserskie serię. Jest jednak na czym zawiesić oko, choć zdjęciowiec jakby nie do końca wiedział, czy robi film akcji, czy dramat sportowy. Najgorzej jest wtedy, gdy wysyłana jest pocztówka wakacyjna, ponieważ dorzutkę (sic!) do produkcji zrobiła Panamska Komisja Filmowa, licząc, że wpłynie to na krajową turystykę. Odbiera to nieco powagi dramatycznej, a ta wycieczka wydaje się zbyt kolorowa i niepoważna.
Mimo wszystko jest to kawałek solidnego kina bokserskiego, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że w tej filmowej dyscyplinie (o czym również pisałem) łatwo się pogubić lub ją „przegadać”. Jasne, u podnóża ekranowego boksu tkwi etos ciężko harującego mężczyzny, a także teza, że bokser świetnie potrafił sobie radzić zazwyczaj tylko na ringu. To pomaga w pisaniu scenariuszy i skomplikowaniu bohaterom życia, ale największym grzechem Jakubowicza jest brak chęci do udziwnień. I choć Kamienne pięści to historia oparta na faktach, bliżsi mi są bohaterowie Creeda, choćby ci z drugiego planu. Kino bokserskie mogłoby odpocząć.
korekta: Kornelia Farynowska