Kamienie na szaniec
Robert Gliński jest głodny sukcesu. Nie ma w tym nic dziwnego, od premiery wielokrotnie nagradzanego obrazu „Cześć, Tereska” upłynie w tym roku trzynaście lat, a ostatnie dwie fabuły warszawskiego reżysera – „Benek” oraz „Świnki” – przeszły przez kina bez większego echa. Dodatkowo „Świnki” na zainteresowanie ze strony dystrybutora musiały czekać dwa lata. Taki los w żadnym wypadku nie grozi „Kamieniom na szaniec”, dzieło to już przed premierą wywołało burzę.
„Tylko świnie siedzą w kinie” – to powiedzenie znamy chyba wszyscy. Właśnie to hasło wybrał sobie jeden z chrześcijańskich portali internetowych, aby nawoływać do bojkotu najnowszej produkcji byłego rektora łódzkiej Szkoły Filmowej. Zarzuty, jakie na wiele dni przed premierą postawiono filmowi Glińskiego, w większości są absurdalne, ponieważ organizatorzy akcji chyba niezbyt zdają sobie sprawę ze znaczenia słowa adaptacja. Zresztą sam reżyser wielokrotnie w wywiadach przyznawał, że nie opierał się wyłącznie na książce Kamińskiego, lecz także na odmiennych źródłach, rzucających inne światło na głównych bohaterów. Pod koniec napisów ukazuje się komunikat, w którym twórca przyznaje, że oglądany na ekranie obraz to jego interpretacja literackiego pierwowzoru.
Od malowania na murach hasła „Tylko świnie siedzą w kinie” również zaczyna się cały film. Jest to naprawdę mocny początek. Dynamiczne ujęcia utrzymane w teledyskowym stylu, doprawione współczesną muzyką, pokazują nam jak chłopcy walczą z niemieckim okupantem w ramach akcji „małego sabotażu”. Prezentuje się to jak wysokogatunkowe kino akcji i po tak efektownym początku może wydawać się, iż będzie jedynie lepiej. Niestety, tak się nie dzieje. Z każdą kolejną minutą akcja spowalnia, a wraz z nią wyhamowuje dramaturgia obrazu, powracająca na właściwe tory tylko podczas scen przesłuchań Rudego.
Trzeba oddać Glińskiemu, że sceny przesłuchań to prawdziwy majstersztyk i najmocniejszy punkt produkcji. Zaczyna się dość niewinnie, dwóch oficerów Gestapo grzecznie zadaje pytania Janowi Bytnarowi, a gdy udzielane odpowiedzi nie są satysfakcjonujące w ruch idzie cała gama tortur, z przypalaniem otwartych ran papierosem na czele. Akcja rozgrywająca się w gmachu przy alei Szucha to brutalne i realistyczne widowisko. Pełzający, zakrwawiony i ledwo żywy Rudy kontra wypolerowane posadzki i eleganccy oficerowie zajadający się czekoladkami Wedla. Doskonale w swoich rolach sprawdzili się niemieccy aktorzy – Wolfgang Boos oraz Hans Heiko Raulin – istne wcielenia zła.
Niestety, obok scen bardzo dobrych, filmowe „Kamienie na szaniec” są naszpikowane scenami nie tylko słabymi lub złymi, ale nawet absurdalnymi, jak chociażby szaleńcza pogoń samochodowa Zośki za więźniarką. Twórcę zbyt poniosła wyobraźnia, bo za taką ułańską szarżę Tadeusz Zawadzki zostałby poczęstowany serią z broni automatycznej, a nie złowrogim spojrzeniem żołnierza. Takich „kwiatków” jest więcej.
Można odnieść wrażenie, że po pokazaniu Akcji pod Arsenałem i śmierci Rudego reżyser całkowicie stracił pomysł na kontynuację obrazu. Kompletnie nie wychodzi mu ukazanie zagubienia Zośki, snującego się po ekranie jakby to był jakiś docu soap, a nie poważny film fabularny. Dopełnieniem tego jest scena zamykająca dzieło, bodaj najbardziej kiczowata ze wszystkich, całkowicie odstająca poziomem od reszty obrazu. Doskonale rozumiem co twórca miał na myśli i chciał za jej pomocą przekazać, jednak to wygląda fatalnie i tandetnie.
Wciąż urzędujący dyrektor Teatru Powszechnego w Warszawie postanowił uwspółcześnić całą historię i nie był to taki zły pomysł. Dzięki temu zabiegowi młody widz może identyfikować się z bohaterami „Kamieni na szaniec”, bo zobaczy, że to nie byli tylko wyniesieni na piedestał nieskazitelni śmiałkowie, ale przede wszystkim normalni chłopcy, żadni odmieńcy, mający swoje ideały, marzenia, uczucia oraz problemy. Patrząc na te postaci widzę młodych ludzi postawionych w sytuacji bez wyjścia i sam się zastanawiam, jak ja bym się zachował na ich miejscu i rozumiem rozterki moralne.
Duża w tym zasługa aktorów, świeżo upieczonych absolwentów szkół filmowych i teatralnych oraz jeszcze ich aktualnych uczniów. Bez wątpienia najciekawszą kreację na ekranie zaprezentował Tomasz Ziętek, wcielający się w postać Rudego. Ten, wyglądający na co najmniej dziesięć lat młodszego, dwudziestopięciolatek płynnie lawiruje pomiędzy bohaterem mającym wątpliwości moralne, romantykiem a twardzielem z prawdziwego zdarzenia, niedającym się złamać żadnym torturom. I pomyśleć, że to dopiero jego pierwsza tak duża rola, wcześniej miał okazję wcielić się w… zabitego i niesionego na drzwiach Zbyszka Godlewskiego w „Czarnym czwartku”.
Ziętek doskonale dogadywał się z odtwórcą roli Zośki, czyli Marcelem Sabatem. Chyba nie przesadzę, jeżeli powiem, że panowie stworzyli jeden z najciekawszych duetów aktorskich, jaki w ostatnim czasie można było zobaczyć w polskim filmie. Między nimi jest chemia i przyjaźń wręcz wylewająca się z kinowego ekranu.
Reżyser „Wróżb kumaka”, wraz ze scenarzystami projektu, tak bardzo skupił się na przyjaźni Zośki i Rudego, że prawie całkowicie pominął wątek Alka (Kamil Szeptycki). Niewybaczalny błąd, szczególnie, że w książce Kamińskiego, to właśnie Alek sprawiał wrażenie najciekawszej postaci i byłoby miło zobaczyć jego wieczną rywalizację z Rudym. Z filmowych „Kamieni na szaniec” dowiadujemy się jedynie, iż Maciej Aleksy Dawidowski miał słabość do swojej skórzanej kurtki i to w zasadzie tyle. Nawet jego postrzał obserwujemy w tle, przez tylną szybę samochodu.
Nie jestem też w stanie zrozumieć, dlaczego, mając do dyspozycji tak zdolne aktorki młodego pokolenia, role kobiece ograniczono wyłącznie do płaczących i rozwrzeszczanych niewiast. Sandra Staniszewska utalentowaną aktorką jest, przekonałem się o tym na własne oczy podczas spektaklu Krystiana Lupy pt. „Pływalnia”, lecz tutaj nie ma czego grać. Popłacze sobie, pokrzyczy i tyle. Rola Magdaleny Koleśnik opiera się na tym samym schemacie. Nie wspominam już o Paulinie Gałązce, pojawiającej się, ku mojej rozpaczy, bodaj zaledwie w jednej scenie, ale skoro zmarginalizowano postać Alka, to podobny los musiał spotkać jego dziewczynę, Basię.
Robert Gliński twierdzi, że zrobił film o przyjaźni. Problem w tym, że tej przyjaźni, poza dwójką pierwszoplanowych bohaterów, kompletnie nie widać. Szare Szeregi jawią się jako zbieranina przypadkowych chłopaków, a nie ludzi z jednego środowiska czy znających się przez lata kolegów lub znajomych. Najlepszym tego dowodem jest to, że poza Zośką, Rudym i sporadycznie Alkiem, większość postaci nie wypowiada ani słowa przez cały film. No, może oprócz Katody (Paweł Krucz), mogącego wygłosić jedną kwestię pod koniec obrazu.
Patrząc na tę produkcję można łatwo zrozumieć czemu tak bardzo nie podoba się zwolennikom prawej strony sceny politycznej. Wbrew pozorom wcale nie chodzi o ekranowy seks, który niby jest, ale bez większych szczegółów, bo najpierw oglądamy pieszczoty i fragment sutka Magdaleny Koleśnik, a później kamera serwuje nam widok jędrnych pośladków Sandry Staniszewskiej.
Tylko tyle, więc chodzi o coś poważniejszego; Robert Gliński zasiał ziarno wątpliwości w bohaterach oraz zadał pytanie o sens i cenę patriotyzmu. Otrzymywanie pośmiertnych orderów? Filmowy Zośka ironicznie kwituje to słowami „ku chwale ojczyzny”. Warto również zwrócić uwagę, iż w jednej ze scen autor zestawia dwie wizje powojennej Polski, z jednej strony chłopcy z inteligenckich rodzin, z drugiej zwolennicy socjalizmu. Idą ramię w ramię, aby po wojnie stanąć po przeciwnych stronach barykady. Szkoda, że ten wątek został jedynie zasygnalizowany.
Do plusów tego obrazu należy zaliczyć świetne zdjęcia, ale jeżeli za kamerą stoi mistrz w osobie Pawła Edelmana, to trudno, aby było inaczej. Produkcja bardzo porządnie prezentuje się także pod względem scenograficznym, jest skromnie oraz przyzwoicie.
Mam ogromny problem z oceną „Kamieni na szaniec”, ponieważ jest to film niezwykle nierówny. Mocne i dobre sceny mieszają się ze słabymi i absurdalnymi. Drugi plan aktorski prawie nie istnieje, sprowadzając większość odtwórców do ról statystów lub żywych elementów scenografii. Podobnie sprawa wygląda w przypadku kobiet. Z drugiej strony w duecie Sabat – Ziętek jest ogromna chemia, a sceny przesłuchania Rudego trzymają widza za gardło.
Wstydu nie ma, chociaż mogło być lepiej. „Kamienie na szaniec” to produkcja, wbrew temu co twierdzą niektórzy, nieszargająca godności Zośki, Rudego oraz Alka, ale też nie jest to film, który będzie się wspominać latami. Pomimo wielu wad, ten obraz się zwyczajnie dość dobrze ogląda. Widzowie wychowani na „Czasie honoru” powinni być zadowoleni, ja jednak raczej wybiorę kolejną projekcję „Akcji pod Arsenałem” Jana Łomnickiego. Oby w temacie II Wojny Światowej lepiej zaprezentował się Jan Komasa ze swoim „Miastem 44”, którego zwiastun poprzedzał seans obrazu Glińskiego.