KABARET. Teatrzyk pod swastyką
Kabaret nie jest zwykłym musicalem. Jest antymusicalem, a właściwie „pierwszym dojrzałym musicalem”. Bob Fosse uważany jest za wskrzesiciela i reformatora filmu śpiewanego, którego, jak na ironię, nienawidził. Kilka lat po premierze wyznał: „ciarki mnie przechodzą, gdy oglądam produkcje, w których ludzie śpiewają, idąc ulicą bądź piorąc. Wyglądają po prostu głupio”. Muzyka w oscarowym dziele reżysera pełni jednak nie tylko dekoracyjną rolę. Maluje obraz Berlina, nad którym w dzień roztacza się dumna pieśń hitlerowców, a nocą zmysłowy wodewil amerykańskiej diwy zabawia jego mieszkańców. Reżyser odtwarza ostatnie lata Republiki Weimarskiej, synchronizując bohaterów, zdarzenia oraz atmosferę z warstwą muzyczną dzieła. Piosenki idealnie wpisują się w schemat berlińskich opowieści. Kto by pomyślał, że ten niekonwencjonalny styl, muzyczny realizm łamiący dotychczasowe konwencje przypieczętuje los współczesnego musicalu.
Historia Kabaretu sięga prawdziwych ludzi i prawdziwych wydarzeń. Pierwszy był Christopher Isherwood, który podczas swojego pięcioletniego pobytu w Berlinie lat trzydziestych XX wieku poznał angielską aktorkę Jean Ross. Swoje wrażenia i przeżycia spisał w książce Pożegnanie z Berlinem. Na jej podstawie zrealizowano film Jestem kamerą z 1951 roku, spektakl broadwayowski z 1966 i wreszcie Kabaret z 1972 roku, a dwójkę literackich bohaterów przeniesiono na ekran jako Briana Robertsa oraz Sally Bowles. Ostatnia ekranowa interpretacja Boba Fosse’a zatriumfowała na 45. rozdaniu Oscarów w 1973 roku, zgarniając 8 statuetek, między innymi za muzykę i najlepszego reżysera, bijąc na głowę najlepszy film roku, Ojciec chrzestny. Obsypywana nagrodami oraz przychylnymi recenzjami, nie jest jednak pozbawiona wad.
Musical ten jest frywolną przechadzką po oblepionym swastykami kraju, w którym naziści rosną w siłę, komuniści giną na ulicy, a Żydzi chowają się po domach. Nocą jednak diaboliczny Konferansjer zwabia mieszkańców Berlina do swojego zadymionego piekiełka Kit Kat Klub, w którym występuje Amerykanka Sally – niezwykła i przedziwna istota. Poznaje skromnego Brytyjczyka Briana, a ich miłość przeplata się z nazistowską rewolucją. Faszyzm i wyuzdany kabaret. Cóż za przedziwne, karykaturalne połączenie. Ale działa!
Obraz w swojej hollywoodzkości kryje kilka zalet. Płynie swobodnym, lekkim i dowcipnym rytmem, rezygnując z przeintelektualizowanego i dramatycznego ciężaru. Akcja filmu zostaje podporządkowana wybitnemu aktorstwu nagrodzonych Oscarami Lizy Minnelli, ekscentrycznej piosenkarki, oraz Joela Greya, mistrza seksualnej dwuznaczności. Kreacje obu postaci dzięki swojej wyrazistości błyszczą na tle zastygłych w ruchu, szarych ulic stolicy oraz czerwonej kurtyny sceny podrzędnego kabaretu. Ich postacie urastają do rangi ikony dzięki bogatej, nieskrępowanej mimice, doniosłemu i przeszywającemu śmiechowi oraz samym ich twarzom. Długie, zadziorne rzęsy, spiczasta grzywka opadająca na czoło, czarny pieprzyk Sally oraz blada twarz, wąskie czerwone usteczka i diabelski uśmieszek Konferansjera. Tego samego, który świetnie komponuje się ze swastyką na plakacie Wiktora Górki, przedstawiciela polskiej szkoły plakatu.
Bob Fosse z wartą uznania pieczołowitością oddaje atmosferę czekających na nadejście Hitlera Niemiec. Boska dekadencja przenika się z powagą zbliżającej się hitlerowskiej grozy. Nastrojami społecznymi, które nie operują datami ani nazwiskami. Nazistowski przewrót jest cichym skrytobójcą. Tłem wydarzeń filmu, nie zaś jego bohaterem. Czasem wydaje się niezauważalny, subtelnie przemykając między scenami niczym szpieg. Daje o sobie znać swastykami na ramionach, komunikatami w radiu, antysemickimi obawami, poukrywanymi w dialogach bohaterów. Najbardziej wzniosłą sceną jest jednak spontaniczne odśpiewanie pieśni Tomorrow Belongs to Me.
Tutaj kabaret, niczym sprośny antyczny chór, staje się komentatorem, groteskowym lustrzanym odbiciem niemieckiego społeczeństwa. Piosenki takie jak If You Could See Her From My Eyes czy Tiller Girls stanowią satyryczny komentarz do spraw społecznych i politycznych. Mogą także w atrakcyjny i nastrojowy sposób obrazować sytuacje bohaterów, tak jak w lirycznym Maybe This Time. W czerwonym, ciasnym teatrzyku demonicznego mistrza ceremonii wszystko musi być piękne i zjawiskowe. Od orkiestry, kusicielskich tancerek, zapasów w błocie, aż po powstanie III Rzeszy. I to świetnie działa w filmie, zwłaszcza gdy przyjrzymy się historii. Niemiecki kabaret ery weimarskiej zdominowała satyra polityczna oraz wyraźny wisielczy humor. Występy przyozdobione były kolorowymi rewiami, taneczno-muzycznymi skeczami.
W pewnym momencie kabaret znika z ekranu, by do końca filmu przypomnieć się jedynie w formie muzycznych przerywników. Fabuła skręca na niewłaściwe tory, by zachwiać i tak skomplikowanym związkiem Sally oraz Briana. Tajemniczy arystokrata Maximilian odwraca życie dwójki bohaterów do góry nogami. Dziwny, miałki trójkąt miłosny staje się głównym wątkiem musicalu, zmieniając jego trajektorię na wymuszony melodramat.
Niezmiennie jednak ze świata Kabaretu bije realizm, ale pięknie wystylizowany. Jest prezentacją powszechnej brzydoty, jakby inspirowanej płótnami niemieckiej Nowej Rzeczowości, przedstawiając rzeczywistość obiektywnie, często o zabarwieniu satyrycznym i groteskowym. Tak czynił Georges Grosz, malarz i karykaturzysta, oraz artysta Otto Dix, których obrazy są sposobem postrzegania społeczeństwa niemieckiego przez Fosse’a. Jedno z dzieł, które zainspirowało twórców filmu, Portret dziennikarki Sylvii von Harden Dixa, zostało przerysowane na kadr filmowy w początkowej scenie filmu, ale o tym w rankingu. Prześmiewcza stylistyka, frywolne kreacje bohaterów oraz zwodniczy urok schludnych hitlerowców wizualnie ze sobą kontrastują, co sprawia, że film prezentuje się jako barwna i zmysłowa mozaika.
Muzyczne popisy, w szczególności uroczej Lizy Minnelli, stały się wizytówką filmu, będąc także wzorem dla twórców słynnego musicalu Chicago, którego libretto tworzył sam Bob Fosse. Kabaret uwodzi jednak nie tylko efektowną muzyką. Jest wizualnie dopieszczonym, dzikim i sugestywnym dziełem, zasłużenie uznawanym od lat. Gdy więc Konferansjer kończy występ pytaniem, czy zapomnieliśmy już o swoich problemach, następuje pobudka z letargu. Tak, „Life is a Cabaret, old chum”.
korekta: Kornelia Farynowska
https://www.youtube.com/watch?v=5QS1l1mSDSo