Juno
Tekst z archiwum film.org.pl.
Zauroczyłam się tym filmem bezgranicznie… od pierwszej sceny niemal, a może od zwiastuna nawet, od epizodu Rainna Wilsona (mojej miłości z Sześciu stóp pod ziemią – patrz: sezon trzeci, odcinek dziesiąty, rozmowa z Frances Conroy o seksie), od The Moldy Peaches w tle, od Mott the Hoople…
Wszystko zaczęło się od fotela.
Jason Reitman, autor Dziękujemy za palenie, powraca z Juno. To dużo lżejszy ładunek, ale niesamowita moc energii, którą jego nowy film wyzwala, jest nie do przecenienia. Reitman nie stara się nawet być równie bezczelny jak w poprzednim filmie, kapitalnej satyrze na media i owcze pojmowanie “wolności” – prześmiewca odrzuca na chwilę kpinę w kąt i opowiada ciepłą historię o odpowiedzialności. Czyli jednak kontynuacja tematu? W zupełnie innym tonie, a jednak. Już dzisiaj jednak mówię wam: Reitman to równy koleś. A Juno jest filmem znakomitym.
Diablo Cody stworzyła galerię fantastycznych postaci – ciekawie grając kliszami i przełamując stereotypy. Oto Juno MacGuff – szkolne dziwadło z nieprzeciętną charyzmą; wygadana, rozkochana w muzyce, rozbrajająco szczera i niezależna. No i ciężarna. Kto by pomyślał? Raczej nie ten typ dziewczyn przychodzi na rozdanie świadectw w sukienkach ciążowych, co nie? No raczej. A teraz patrz: Paulie Bleeker. Najlepszy przyjaciel Juno. I jej pierwszy kochanek. Wychowywany przez matkę. Uzależniony od tik-taków. Właśnie o tym typie nieśmiałych, wycofanych kolesi mówi się: słodki, śliczny. Jasne, że Bleek nie poszedł z Juno do łóżka. Ona przyszła do niego. Na fotel.
A oto przybrani rodzice dziecka: Mark i Vanessa Lorring. Juno zaprzyjaźnia się z Markiem, kompozytorem podkładów muzycznych do reklam, natomiast z dystansem odnosi się do Vanessy. Bo Vanessa to, kurczę, chodzący ideał. Patrz: ręczniki w łazience równiutko ułożone, jak w jakimś, kurczę, hotelu. Patrz: zdjęcia na ścianach. Patrz: ramki fotografii na ławie. Vanessa – perfekcyjna, z wyuczoną, zdaje się, gorliwością. Co za tekst: “kobiety w ciąży są piękne”. No ludzie. Są jeszcze rodzice Juno – a raczej ojciec i macocha, bo matka jest w Teksasie czy gdzieś i co roku przesyła Juno w paczce Pana Kaktusa na Walentynki. Pan MacGuff jest świetnym facetem z poczuciem humoru, które przekazał genetycznie swej córce. Macocha ma bzika na punkcie psów. Oboje są absurdalnie (być może z punktu widzenia polskiego osiemnastolatka, tzn. niżej podpisanej) liberalni. Idyllicznie to brzmi, ale i tu Diablo Cody skryła pewien paradoks. Podobnie jak w postaci Leah, przyjaciółki Juno, cheerleaderki podrywającej spasionych belfrów “na Woody’ego Allena”, która po chwilowym oburzeniu (“będziesz miała duże piersi!”) postanawia pomóc Juno w poszukiwaniu “pary miłych lesbijek lub kobiety z chorymi jajnikami”.
Śmiałą kreską została zarysowana każda z tych postaci i potężna przyjemność podczas oglądania Juno bierze się właśnie z odkrywania, jak bardzo się co do pewnych osób myliliśmy. Prawdziwy obraz rodziny Lorringów Juno odkryje bowiem dużo później. Mark, sympatyczny koleś z wypasioną gitarą, to współczesny Piotruś Pan, nieco przywodzący na myśl postać Hugh Granta w Był sobie chłopiec, z tym, że – w moim odczuciu – jeszcze bardziej rozkapryszony. Z kolei deklaracje jego perfekcyjnej małżonki, jakkolwiek komiczne nie wydawałyby się na początku, okazują się autentyczne.
Jest tu niemal magiczna scena, kiedy w galerii handlowej Juno widzi Vanessę bawiącą się z dzieciakami kumpelek. Cholernie bolesne pragnienie ofiarowania komuś miłości, która w małżeństwie z Markiem poszła w długą albo, kurczę, jeszcze dalej, uderza z podwójną siłą, tym bardziej, że od Vannessy bił póki co tylko chłód dziwacznych formułek. Juno ofiaruje zresztą niejeden zwrot akcji. Te drobniutkie twisty nie są jednak efektem samym w sobie; na pierwszy rzut oka prosta historia pulsuje od pułapek zastawianych na widza (dobra – przynajmniej na mnie) i niegłupich niuansów. Juno zachwyciła mnie też językiem – właściwie każda postać, kurczę, mówi swoim slangiem, a z dialogów można by czerpać garściami. Słuchaj: chłopaki w żarówiasto-żółtych szortach. Słuchaj: dziewczynki aktywne seksualnie. Słuchaj: mamy i nauczycielki w ciąży. Słuchaj: Mojżesz w sitowiu. Takie właśnie detale budują ten film – detale, w które wtapiają się znakomite role całej zgromadzonej na planie obsady: Jennifer Garner (niesamowita scena “rozmowy” z dzieckiem), Jasona Batemana, J.K. Simmonsa, Michaela Cery (Superbad). Ale to Ellen Page jest niekwestionowaną gwiazdą spektaklu. Nie można oderwać od niej oczu – sadystka z Hard Candy, tym razem z długimi piórami i w wielkiej flaneli… Szalenie żywa to kreacja, pełna niezwykłej energii, nonszalancji przeplatanej z powagą.
No i byłabym, kurczę, zapomniała – Juno to oczywiście film o miłości. A skoro jest filmem o miłości, musi tu być także kilka słów o dorastaniu – bo miłość, choć często szalona, zawsze wiąże się z dorastaniem. Paradoksalnie, to dorosły mężczyzna, majętny i realizujący się zawodowo, nie wytrzymuje ciśnienia i ucieka przed ojcostwem, ucieka przed pragnieniami żony. A Juno i Paulie? No cóż. Jak to zza kadru komentuje sama Juno: “doskonale wiadomo, że ludzie na ogół najpierw się w sobie zakochują, a potem dopiero reprodukują… lecz zwyczajność nigdy tak naprawdę nie była naszym stylem”. A wszystko to przy akompaniamencie zajebiście pozytywnej składanki: Barry Louis Polisar (“All I want is you”), The Kinks (“A well respected man”), Kimya Dawson (“Tire Swing”, “So nice so smart”, “My Rollercoaster”), Belle & Sebastian (“Piazza, New York Catcher”), wspomniani już Mott the Hoople (“All the young dudes”)…
I końcowa scena, kiedy Juno i Bleek grają na gitarach “Anyone Else But You” The Moldy Peaches. Chodnikiem przebiega grupa kolesi z lekkoatletycznej drużyny Pauliego, a tymczasem Juno wstaje i całuje chłopaka w usta. Cóż – to był w końcu jej pomysł, co nie? Nie wiem jak wy, ale ja to kupuję.
PS. Nie, nie obchodzi mnie, czy Diablo Cody pokiełbasił się Morgan Freeman z Denzelem Washingtonem. Naprawdę, ludzie. Koniec tematu.