search
REKLAMA
Nowości kinowe

Jobs

Kuba Obszyński

16 września 2013

REKLAMA

Postać Jobsa poznałem jakieś 6-7 lat temu wraz z otrzymaniem iPoda jako prezent pod choinkę. Dopiero wtedy zwróciłem większą uwagę na firmę z jabłkiem, bo wcześniej moja wiedza na jej temat ograniczała się do tego, że są to ładnie wykonane i w stosunku do funkcjonalności nieproporcjonalnie drogie urządzenia. Po głębszym zapoznaniu się z historią dwóch Steve’ów i tym, co stworzyli, moje zdanie na temat Apple nieco się zmieniło…

Wszystko zaczęło się… w garażu rodziców. Tam 21-letni Jobs – adoptowany pół-Syryjczyk, były hipis i technik pracujący przy produkcji obwodów drukowanych dla Atari – skonstruował w 1976 r. razem z przyjacielem Steve’em Wozniakiem komputer Apple I, który okazał się gigantycznym sukcesem. Kryzys na rynku komputerów osobistych w pierwszej połowie lat 80. i będąca jego skutkiem walka o władzę w Apple spowodowała jednak, że Jobs w 1985 r. został usunięty z firmy. Jak później wspominał, była to jedna z najszczęśliwszych chwil w życiu – uwolniony od korporacyjnego brzemienia mógł rozwinąć swoje twórcze zainteresowania. Legendzie Jobsa oprócz wyników sprzedaży i ergonomii produktów Apple’a sprzyjały też jego publiczne wystąpienia – zawsze zarośnięty, w nieodłącznym golfie i wypłowiałych dżinsach, prezentował najnowsze dzieła firmy, zastępując elegancję charyzmą.

Jako szef Jobs zajmował się nawet najdrobniejszymi detalami – jedna z nowszych anegdot opowiada jak w niedzielę zadzwonił do technika odpowiedzialnego za grafikę w iPhone’ach zmartwiony, że żółte “O” w logo Google’a ma nieprawidłowy odcień. Z czasem jednak coraz bardziej wychudzona sylwetka komputerowego wizjonera zaczęła wzbudzać niepokój. W 2004 r. u Jobsa wykryto rzadką, mniej zjadliwą formę raka trzustki. Szef Apple został operowany i przez kolejne lata wydawało się, że pokonał chorobę, jednak pod koniec sierpnia 2010. roku, Jobs ogłosił, że nie jest w stanie dalej kierować firmą i przekazał swoje obowiązki Timowi Cookowi. Dzień przed śmiercią swojego demiurga Apple zaprezentowało nowy model iPhone’a – pierwszy bez jego udziału przy premierze. W dniu pogrzebu Jobsa usłyszałem sentencję, która na długo pozostanie mi w pamięci. Brzmiała ona mniej więcej tak: “Świat stracił wizjonera. Jednego z największych wynalazców w historii. To wymowne, że duża część ludzkości dowiedziała się o jego śmierci z urządzeń, które zaprojektował.”

Cały obraz otwiera nam prezentacja z 2001 roku, na której Jobs zaprezentował światu najbardziej znane urządzenie muzyczne – iPoda. Poza kilkoma detalami wszystko jest jak na razie w porządku – Ashton Kutcher naprawdę przypomina Jobsa, trafnie naśladuje jego gesty, ruchy (lekkie przygarbienie, specyficzny chód) i sposób mowy. Następne sceny przenoszą widza na kampus college’u Reed, gdzie wiarygodność gry Kutchera zaczyna stopniowo maleć. Tutaj poznajemy młodego przyszłego założyciela Apple Computer, obserwujemy jego ciekawie przedstawione doświadczenia z kwasem, związek z Chris-Ann, pracę w Atari i w końcu zawiązanie współpracy z maniakiem komputerowym, Steve’em Wozniakiem (w tej roli Josh Gad). Dalej obserwujemy jak firma z garażu przenosi się na salony, a sam Jobs z buntowniczego młodzieńca przemienia się w biznesmena-perfekcjonistę, który walczy o wszystko, co stworzył.

Steve Jobs w filmie Joshuy Michaela Sterna w co drugiej scenie prosi swoich współpracowników o nieszablonowe myślenie, o szukanie czegoś zupełnie nowego. Sam jednak – jak na ironię – doczekał się filmu szalenie szablonowego i nie wykraczającego poza przeciętność kojarzoną z telewizyjnymi błahymi biografiami znanych ludzi. Nie można mu odmówić dobrego poprowadzenia całego grona aktorów, jednak film cierpi na problem z utrzymaniem odpowiedniego tempa fabuły i zbyt małego angażowania widza w wydarzenia, które dzieją się na ekranie. Nie dziwię się kiedy widzę na forach osoby piszące, że film jest “nudny” czy “monotonny”.

Kutcher z rolą Jobsa poradził sobie co najwyżej średnio. Wygląda podobnie, to fakt. O ile w scenach, w których inspiruje swych współpracowników, wypada wiarygodnie, o tyle trudniejsze do zagrania emocje, jak wybuchy gniewu czy płaczu, już nie przekonują. Zaskakująco dobrze wypadają natomiast postacie drugoplanowe – aktorzy odtwarzający takie postacie jak Daniel Kottke (Lukas Haas), Mike Markkula (Dermot Mulroney) czy John Sculley (Matthew Modine) tworzą naprawdę wiarygodne role. Do plusów dołożę też ścieżkę dźwiękową, która dobrymi kawałkami co jakiś czas ożywia obraz. Zadowolony jestem także z pracy Matta Whiteleya. Nie jest to może scenariusz doskonały, ale jak na debiut wypadło całkiem w porządku.

Trudno mi nazwać ten film rozczarowującym. Życie Jobsa było naprawdę bogate i zmieszczenie wszystkich wątków i wydarzeń w 2-godzinnej biografii jest nie lada wyzwaniem. Ciekawostką jest fakt, iż niedługo będziemy mogli zobaczyć kolejny film o zmarłym Jobsie, przygotowywanym przez Arrona Sorkina (scenarzystę wspaniałego “The Social Network”). Sorkin kręci swój film na podstawie bestsellera Waltera Isaacsona, a Steve Wozniak (ten prawdziwy) został zatrudniony jako oficjalny konsultant. Czekam zatem z niecierpliwością na kolejną (trzeba wierzyć, że lepszą) próbę sportretowania życia tego niesamowitego człowieka. Tegoroczny “Jobs” mimo, że solidnie przygotowany, jest w rezultacie kinem przeciętnym, a już na pewno nie obłędnie świetnym (“insanely great!” – jak zwykł mawiać Jobs).

REKLAMA