JESTEM MORDERCĄ. Recenzja
Jestem mordercą to jeden z najlepszych polskich filmów, jakie widziałem od czasu Bogów i z pewnością plasujący się w czołówce konkursowych dzieł tegorocznego festiwalu w Gdyni. Zdaje się, sądząc po gromkich brawach, które rozległy się na sali po projekcji, oraz potężnym ładunku nostalgiczno-humorystycznym filmu, szczególnie silnie oddziałującym na widzów pamiętających Polskę Ludową, że w kwestii nagrody publiczności może być – krótko mówiąc – pozamiatane (tekst powstał przed rozdaniem nagród – M.D).
Wspomniałem o Bogach z dwóch powodów. Po pierwsze, w sensie szerokim film Palkowskiego stał się pewnym wyznacznikiem nowej jakości gatunkowej w polskiej kinematografii, z którą to jakością Maciej Pieprzyca zdaje się mierzyć. Po drugie, w sensie ścisłym dzieło śląskiego reżysera jest do Bogów bardzo podobne pod jednym jeszcze, zasadniczym względem. Tą cechą, która od razu przecież rzuca się w oczy, są realia historyczne. Oczywiście nie o gołe realia mi tutaj chodzi, a raczej o sposób ich przedstawienia. Akcja zarówno Bogów, jak i Jestem mordercą rozgrywa się na Śląsku w czasach PRL-u. A zarówno Bogowie, jak i Jestem mordercą to bardzo zabawne filmy opowiadające o rzeczach na pierwszy rzut oka mało zabawnych, co więcej – w socjalizmie opatrzonych metką tabu. Mistrzostwem więc Bogów, a teraz również Jestem mordercą, jest umiejętne wpisanie tychże ciężkich tematów – pierwszego w Polsce przeszczepu serca i sprawy wampira z Zagłębia – w PRL-owski fresk obyczajowy rodem z komedii Stanisława Barei.
Wspomniałem na początku o czynniku nostalgii. Według Charlesa Altmana to jeden z filarów filmowej gatunkowości, który przecież w wymienionych filmach wysuwa się na pierwszy plan. Elementy komediowe, takie jak scena z „Jadźką” w Bogach, albo zacofanie technologiczne komendanta milicji (znakomity Piotr Adamczyk) w Jestem mordercą, wywołują na sali głośny rechot właśnie dlatego, że humor i nostalgia to w powyższych filmach naczynia połączone. Lizusostwo, karierowiczostwo i dorobkiewiczostwo, wszechobecne w filmie Pieprzycy, znane nam przecież z autopsji lub opowieści rodziców, są tutaj tak tragiczne, tak ohydne, że aż groteskowo śmieszne: wręcz zaczynamy się zastanawiać, czy reżyser nie podkręcił tu i tam, nie zhiperbolizował dla beki.
Jest jednak taki moment w filmie twórcy Chce się żyć, w którym przestaje być zabawnie. Obśmiewanie oportunizmu idzie w odstawkę, bo oto na naszych oczach prawy milicjant, przykładny mąż i ojciec Janusz Jasiński (Mirosław Haniszewski) zamienia się w kanalię. Pieprzyca z wyczuciem i empatią kreśli portret psychologiczny bohatera, który z dnia na dzień przestaje być szarym wyrobnikiem sprawiedliwości, a staje się człowiekiem, który (rzekomo) ujął wampira – tajemniczego zbrodniarza, który sterroryzował region. Jasiński dostaje awans, mieszkanie i zyskuje szacunek swoich przełożonych. Jego status celebryty i narodowego bohatera zaczyna przyciągać również kobiety, no więc milicjant korzysta z okazji i wdaje się w romans z miejscową fryzjerką. Jednak gdy pojawiają się w sprawie wampira nowe okoliczności, a wina podejrzanego (Arkadiusz Jakubik) zostaje podana w wątpliwość, ciepły stołek Jasińskiego zaczyna się kolebać.
To jest właśnie moment, w którym kryminał, a konkretniej – coś na kształt milicyjnego filmu retro (Pieprzyca stosuje nawet chwyty formalne, by upodobnić film do dzieł z epoki, takie jak gwałtowne zbliżenia lub ziarno), zamienia się w kino spod znaku moralnego niepokoju. Reżyser z oddaniem zajmuje się tym, czego zabrakło w tym roku słabym Sługom Bożym – poświęcaniem uwagi swojemu bohaterowi, jednocześnie nie zapominając, że porusza się w sferze kina gatunkowego. Pamięta dzięki temu, że robi film dla ludzi – ku przestrodze, ale i „dla fanu”, do nauki i zabawy – czyli taki, który statystyczny Polak będzie mógł przygarnąć do serca, tak jak zrobił to przed dwoma laty z filmem Palkowskiego.