search
REKLAMA
Archiwum

JESTEM BOGIEM. Wyrachowany pan Hyde

Maciek Poleszak

19 lutego 2019

REKLAMA

Tekst z archiwum Film.org.pl.

Podobno człowiek tylko w niewielkim stopniu wykorzystuje możliwości jakie daje mu jego mózg. Weganin-telepata Todd Ingram ze świata Scotta Pilgrima tłumaczy to faktem, że w szarych komórkach odkładają się przyswajane wraz z nabiałem zsiadłe mleko i serwatka, ale to już materiał na zupełnie inny artykuł. Motyw odblokowania “pełnego potencjału” nie jest niczym nowym w filmie, ani tym bardziej w literaturze. Jednak jest na tyle nośny, żeby za każdym razem zainteresować potencjalnego odbiorcę.

Eddie Morra jest pisarzem, a w zasadzie tak mu się wydawało, kiedy podpisywał z wydawnictwem kontrakt na książkę. Oprócz totalnej blokady twórczej trapią go również problemu na polu życia prywatnego – jego dziewczyna mówi mu stanowcze “żegnaj”, nie mogąc dłużej znieść faktu, że jej chłopak wygląda jak kloszard, a jego mieszkanie przypomina śmietnik. Wtedy jednak przypadek stawia na drodze głównego bohatera dawno nie widzianego znajomego, który oferuje mu lek na wszystkie utrapienia. Rozwiązanie ma postać niepozornej, bezbarwnej pastylki, dzięki której Eddie ma nie tylko zyskać niebywałą jasność umysłu, ale również w jednym momencie przypomnieć sobie wszystko, czego kiedykolwiek się nauczył. Świadomie lub podświadomie. Tak jak można się było spodziewać, nagle okazuje się, że przyjmowanie specyfiku pociąga za sobą groźne konsekwencje, a pojawienie się niemal znikąd wszechstronnego geniusza ściąga zainteresowanie pewnych wysoko postawionych osób.

Kiedy zastanawiam się nad tym, do czego Jestem Bogiem jest najbardziej podobny, do głowy przychodzą mi przede wszystkim… historie o superbohaterach. Mamy tutaj archetypicznego protagonistę na życiowym zakręcie, borykającego się z różnymi problemami. Bohatera, którego niemal automatycznie obdarzamy sympatią. Widać, że tak naprawdę facet ma łeb na karku, a wszystko co spada mu na głowę to raczej wina fatum niż jego samego. Kiedy jednak następuje “ugryzienie radioaktywnego pająka”, zmienia się nie tylko sposób w jaki Eddie postrzega świat, ale również jego wygląd zewnętrzny. Zmianie ulega nawet sposób przedstawiania widzowi akcji – kiedy narkotyk zaczyna działać tłumione do tej pory przez niebieski filtr kolory odżywają i nabierają bardziej wyrazistych barw. Oczywiście odmieniony Eddie nie ubiera nagle kolorowego trykotu zaprojektowanego własnoręcznie w trakcie efektownego montażu z chwytliwym motywem muzycznym przygrywającym w tle. Wykorzystuje jednak swoje umiejętności z pełną świadomością do realizacji własnych, z góry ustalonych celów. W pewnym momencie przyjdzie mu się nawet zmierzyć ze swego rodzaju nemezis, obdarzonym tymi samymi “mocami”.

“O nie, recenzent zdradza szczegóły scenariusza bez powodu i bez ostrzeżenia” zakrzyknie ktoś. Już uspokajam i tłumaczę dlaczego o tym wspominam. Twórcy nie wpadli w pułapkę związaną ze zbyt łatwym szafowaniem nadnaturalnymi mocami. Skoro przemiana z szarego obywatela w intelektualnego Supermana wymaga jedynie chęci sięgnięcia do kieszeni po magiczną pigułkę, oczywistym powinno być, że taka możliwość nie jest zarezerwowana wyłącznie dla głównego bohatera. Brak tego wątku byłby sprzeczny z logiką, a dzięki jego obecności film od razu trochę zyskuje. W tym miejscu pojawia się też jednak pewien zgrzyt, bo przedstawione w filmie rozwiązanie wydaje się być niezbyt rozwinięte. Po wyjściu z kina da się odczuć, że na pustej już sali pozostały jeszcze całe pokłady niewykorzystanego potencjału. Twórcy najwyraźniej obawiali się popadnięcia w zbytnią “komiksowość” i włączyli scenarzyście czerwone światło odrobinę za wcześnie.


W pewnym sensie Jestem Bogiem – tu drobna dygresja odnośnie polskiego tytułu, który nie jest dobrany zupełnie źle, a pod pewnymi względami nawet do filmu pasuje, co nie zmienia faktu, że za każdym razem gdy go używam, mała część mnie umiera w cierpieniach – jest również wariacją na temat historii dr. Jekylla. W obu przypadkach pojawia się motyw farmaceutyku, który w założeniu ma wydobyć na światło dzienne prawdziwą naturę człowieka. Współczesny Pan Hyde nie jest jednak brutalnym neandertalczykiem, a piekielnie inteligentnym, wyrachowanym, metodycznym, pewnym siebie i działającym z niezwykłą precyzją maklerem z Wall Street. Ubranym w szyty na miarę garnitur i krawat za trzycyfrową sumę dolarów. Jednocześnie jednak promieniuje urokiem osobistym, w czym pomaga mu raczej lekka konwencja filmu, więc nawet przez chwilę nie czujemy do niego niechęci. Nawet kiedy prosto w twarz wytyka komuś, że jest lepszy od niego – w końcu ma rację, czyż nie?

Spora w tym zasługa Bradleya Coopera, który wielkim aktorem może i nie jest, ale skutecznie wkłada swoje serce i charyzmę w obie odgrywane postacie. Trochę szkoda za to Roberta De Niro, który w filmie występuje tylko po to, żeby marketingowcy mogli przykleić jego nazwisko na plakacie. Jego rolę z takim samym skutkiem mógłby zagrać praktycznie każdy aktor w podobnym wieku. Niemniej Jestem Bogiem to całkiem przyjemna rozrywka na niezłym poziomie. 

REKLAMA