JAK ZOSTAĆ GWIAZDĄ. No nie jest to Amadeusz
Kino na jakimś etapie musi podsumować medialne fascynacje Polaków. Czego przykładem jest m.in. Show Macieja Ślesickiego czy kapitalne Disco Polo Macieja Bochniaka. I po zwiastunach wydawało się, że Jak zostać gwiazdą pójdzie w stronę komediowej wiwisekcji nadal panującego szału na różnorodne konkursy talentów, których w polskiej telewizji w ostatnich kilkunastu latach pojawiło się kilkadziesiąt. Kto jednak oczekuje po filmie Anny Wieczur-Bluszcz rubasznej zgrywy z wyrazistej formuły, to podczas seansu szybko zweryfikuje swoje oczekiwania. Bo zdecydowanie bliżej tej produkcji do Sundance’owych fabuł skupionych na ludziach i relacjach niż pokracznych polskich bezbeków w stylu Futra z misia.
Historia jest prosta jak budowa cepa. Muzyk Olo Zawistowski (Maciej Zakościelny) jest przewodniczącym jury Music Race, tutejszego Idola. Pewnego razu producent programu, grany przez Tomasza Karolaka, postanawia podkręcić program i organizuje, ku wściekłości Ola, jeden z odcinków w Rozalinie, rodzinnej wsi gwiazdy. Nikt z nich jednak nie wie, że mieszka tam nadal porzucona przez Zawistowskiego 18 lat wcześniej kobieta wraz z jego córką, o której nie miał pojęcia. Po szybkiej konfrontacji między małolatą a zadufanym w sobie muzykiem, dziewczyna postanawia się zemścić poprzez przechodzenie kolejnych rund programu, żeby tydzień w tydzień przypominać mu o swoim istnieniu.
W scenariuszu nie odnajdziemy absolutnie żadnych unikalnych rozwiązań. Początkowo wydaje się, że jakieś tam szpile zostaną wbite w samo funkcjonowanie konkursów talentów i tworzonych przez nich ludzi-produktów, ale szybko staje się to kompletnym marginesem. Nie ma tutaj ciekawych wniosków czy jakichś odpowiedzi, bo reżyserka po prostu unika pytań – bohaterowie powiązani z całą tą bazarową otoczką są jak z dykty: Julia Kamińska gra zafiksowaną na Instagramie przemijającą gwiazdkę, Karolak to kreskówkowy prezes wszystkich prezesów, a Michał Piprowski wciela się w pięknolicego szczyla, ulubieńca młodzieży. Całe to Music Race jest zwyczajnie niewykorzystane i w sumie najwięcej miejsca ma w materiałach reklamowych, bo bez tego szczucia nośnym tematem ta prościutka historia o ojcu i córce w żaden sposób by się nie przebiła.
A właśnie ta część życiowa jest całkiem przyjemna. Widać tutaj sporo reżyserskiej nieporadności (chociaż zdecydowanie mniej niż w Być jak Kazimierz Deyna, debiucie reżyserki), w scenariuszu nie znajdziemy jakichś wartych zapamiętania dialogów, ale wyświechtane schematy są tutaj dosyć wyraziste i podane bez zbędnych udziwnień, przez to elementy, które w nich działają na zasadzie uniwersalności, tutaj też się sprawdzają. Dostajemy prawdziwy pochód odhaczania kolejnych etapów historii, którą widzieliśmy setki razy, w aż uroczo przerysowany sposób – młoda buntowniczka nie chce znać ojca, zostaje w końcu zagarnięta przez wielki świat i po pięciu minutach już klnie na wiejskie życie, a rodziciel – największy kogut na dzielni – powoli odkrywa w sobie pokłady empatii, obserwując jak ta stara się mu dopiec. Dokładnie wiadomo co się stanie, ale w czasie seansu to nie przeszkadza, bo mimo tylko poprawnej realizacji, widz podświadomie trzyma kciuki za bohaterów. A ci ratują ten odgrzewany bigos – szczególnie drugi plan: Anita Sokołowska i Maria Pakulnis jako mama i babcia głównej bohaterki są bardzo naturalne, a w zestawieniu z samą Katarzyną Sawczuk tworzą dobrze uzupełniające się trio. Wierzyłem, że jest tam miłość – cała ta relacja to pasujące do profilu grzanie serca, bez szczucia tanimi zagrywkami, aż do finału. Sama Sawczuk dosyć problematycznie wchodziła w film, ale gdy już miałem ją spisać na straty, bo wydawała się być przerysowana ponad stan, to wystartowała jej relacja z Zakościelnym (też odpalającym przez dłuższą chwilę), która dzięki wykorzystaniu całkiem niezłej narracji za pomocą muzyki, nabrała emocjonalnej wagi. No i Urszula Dudziak zawsze cieszy gdziekolwiek – nawet jeśli wpada tylko na kilka minut.
I w sumie dobrze, że całość konsekwentnie poszła w te zużyte, ale konkretne klimaty rodzinnego słodko-gorzkiego dramatu. Konkurs talentów jest tutaj wyrazistym tłem, ale reżyserka nie ma pomysłu, żeby bawić się w jakąś rozliczeniówkę z formułą. Zamiast tego mamy ludzi poszukujących w życiu swojego miejsca i siebie nawzajem, co może i jest podane w sposób zupełnie nieoryginalny, ale jak tam w pewnym momencie przed finałem bohaterowie jadą sobie przez nocne miasto takim malutkim samochodzikiem, to rozumiem czemu to robią. I dla kogo. Poczułem tutaj jakieś emocje, takie podstawowe – i w sumie w tym klimacie pandemicznym potrzebowałem chyba takiego bezczelnego, naiwnego i prostego pomasowania serca. Produkt do oglądania na streamingu w jakąś niedzielę po obiedzie w domu rodzinnym – każdy zrozumie, każdy coś tam poczuje, klimaty bliskie. Naprawdę ciężko coś więcej o Jak zostać gwiazdą powiedzieć – maksymalnie bezpieczny obraz; powstał, bo takie produkcje muszą powstawać. Nie jest to film szczególnie warty zapamiętania, ale dał mi w sumie więcej, niż zapowiadał.