INFILTRACJA
Sztuka przeniesienia akcji osadzonej pierwotnie w zapchanym biurowcami Hong Kongu do najbardziej irlandzkiego z amerykańskich miast udała się scenarzyście, Williamowi Monahanowi, doskonale. Klimat południowego Bostonu, którego rolę w filmie pełnią nowojorskie dzielnice mieszkalne, sposoby działania drobnych i tych mniej drobnych gangsterów oraz policji, ich język i zachowanie, słowem wszystko to, co składa się na tło i otoczkę Infiltracji, zostało oddane w filmie z podziwu godnym pietyzmem.
Powiedzmy to już na początku: Infiltracja to film znakomity. Doskonały powrót Martina Scorsese do kina gangsterskiego i jego najlepszy film od czasów Kasyna. Jest jednak jedno “ale”. Najnowsze dziecko kultowego amerykańskiego reżysera to również wierna kopia świetnego Infernal Affairs, także bardzo trudno jest je nazwać dziełem genialnym. Gdy film pochodzącego z Hong Kongu Andrew Lau wchodził na ekrany kin w 2002 roku (w Polsce z 3-letnim poślizgiem), pozytywnych recenzji było bez liku. Piekielna Gra zdobyła szereg prestiżowych nagród, zyskała olbrzymią popularność wśród widzów na całym świecie oraz ogromną rzeszę wiernych fanów, którzy doczekali się aż dwóch jej kontynuacji. Mniej więcej w tym samym czasie Scorsese popełnił tragiczne prawie pod każdym względem Gangi Nowego Jorku, a dwa lata później, goniąc za upragnionym Oscarem za reżyserię, nakręcił całkiem przyzwoitego Aviatora. Wprawdzie celu nie osiągnął, ale widać było, że wraca do wysokiej formy. A teraz, za sprawą Infiltracji, nominacja jest tylko kwestią czasu, a sam złoty rycerz namacalny jak na początku lat ’90, gdy jego Chłopcy z Ferajny niesłusznie przegrali batalię z Tańczącym z Wilkami Kevina Costnera.
Sztuka przeniesienia akcji osadzonej pierwotnie w zapchanym biurowcami Hong Kongu do najbardziej irlandzkiego z amerykańskich miast udała się scenarzyście, Williamowi Monahanowi, doskonale. Klimat południowego Bostonu, którego rolę w filmie pełnią nowojorskie dzielnice mieszkalne, sposoby działania drobnych i tych mniej drobnych gangsterów oraz policji, ich język i zachowanie, słowem wszystko to, co składa się na tło i otoczkę Infiltracji, zostało oddane w filmie z podziwu godnym pietyzmem. A sam scenariusz, genialny w swej prostocie, opowiada, wydawałoby się, stereotypową historię dobrego i złego gliny. Ten dobry, grany przez zawsze znakomitego Leonardo DiCaprio, to policyjny informator w szeregach irlandzkiej mafii. Zły natomiast, w którego wcielił się Matt Damon, wychowany przez lokalnego gangstera, Franka Costello (Jack Nicholson), jest wysoko postawionym oficerem śledczym a zarazem wtyczką mafii. I tak jak w Infernal Affairs, tak i w Infiltracji, zarówno mafijny boss, jak i komendant policji zaczynają domyślać się, że ich szeregi zostały “zinfiltrowane”. Jak na ironię, zadanie zidentyfikowania zdrajców spada na barki samych szpicli. Rozpoczyna się więc wyścig, w którym stawką jest nie tylko przetrwanie, ale także, przynajmniej dla postaci granej przez DiCaprio, odzyskanie prawdziwej tożsamości. A dzięki przeniesieniu akcji w mniej egzotyczny zakątek świata poczynania bohaterów filmu Scorsese łatwiej jest śledzić – piekielna gra, jaka się między nimi rozgrywa staje się dla widza bardziej przystępna i przede wszystkim zrozumiała. Infiltracja to wyjątkowy przykład tego, jak bardzo zmiana realiów może wyjść filmowi na dobre.
The Departed nie jest jednak typową dla Scorsese gangsterską opowiastką. Najprostszą ilustracją niech będzie fakt, że w przeciwieństwie do swoich wcześniejszych kryminalnych filmów, reżyser prezentuje nam akcję z dwóch perspektyw, a nie, jak to było na przykład w pamiętnych Chłopcach z Ferajny, tylko z punktu widzenia mafii. Ale to nie wszystko – Infiltracja to przede wszystkim dramat dwójki głównych bohaterów. Wyzbywając się w mniejszym lub większym stopniu swojego prawdziwego “ja”, po to, by przetrwać, muszą nieustannie kłamać i oszukiwać nie tylko otoczenie, ale i samych siebie. Doskonale poradził sobie z zadaniem wyrażenia wewnętrznego konfliktu DiCaprio, którego kreacja jest zaiste przejmująca. Jego bohater, tłumiąc w sobie strach i pogardę dla działań gangsterów, zmagać się musi ze swoistą schizofrenią – zmuszony jest wyzbyć się większości pozytywnych ludzkich odruchów i zachowań w słusznej sprawie. Paradoksalnie, aby dokonać rzeczy dobrych, musi zniżyć się do poziomu zdegenerowanych przestępców; ma obowiązek stać się jednym z nich. Niestabilny emocjonalnie, jednak cały czas wierzący w powodzenie śledztwa, jest doskonałym przykładem bohatera tragicznego. Trochę słabiej wypada na jego tle Matt Damon, ale jego rola siłą rzeczy była mniej skomplikowana – zwodzić stróżów prawa jest zdecydowanie łatwiej, niż narażać życie oraz obcować z często niezrównoważonymi, wybuchowymi i gotowymi na wszystko kryminalistami. Zatem jego postać tak silnego konfliktu moralnego raczej nie przeżywa. Ale The Departed to także film o przyjaźni, a może raczej o ojcowskiej miłości. Relacje pomiędzy dwójką bohaterów a swoimi przełożonymi nierzadko wychodzą poza aspekty typowo zawodowe. “Synkowie” robią wszystko, byle spodobać się swoim “tatusiom”, na co ci reagują pochwałami i innymi wyrazami sympatii. I tu po raz kolejny wyższość pokazuje DiCaprio, który wraz z graną przez Martina Sheena postacią tworzy na ekranie piekielnie dobry duet. Duet, któremu siłą rzeczy kibicujemy bardziej, niż niesympatycznym antybohaterom, w których wcielili się Damon i Nicholson.
Podobne wpisy
Aktorsko film stoi na niewyobrażalnie wysokim poziomie. Wspomniany DiCaprio to klasa sama dla siebie, Damon jest równie dobry – zimny i opanowany, wprawdzie grający na jednym grymasie, jednak wciąż znakomity. Niespodzianką są postacie drugoplanowe – asystent komendanta, grany przez Marka Wahlberga to chyba najlepsza rola w jego karierze. Cyniczny, arogancki, agresywny, a zarazem inteligentny i oddany sprawie policjant; postać, w usta której scenarzysta wsadził najlepsze kwestie w filmie, po prostu powala. Jak wspomniałem wcześniej, świetnie zagrał też Martin Sheen, któremu doskonale wtóruje przygasający ostatnio Alec Baldwin – tym razem w dobrej formie i dość zabawnej roli. Natomiast Jack Nicholson, który długo nie chciał zgodzić się na angaż, pomimo faktu, że to jego najlepsza od wielu lat rola, w Infiltracji trochę przeszarżował. Widać, że po wielu mniej lub bardziej śmiesznych kreacjach w różnych komedyjkach chciał zagrać prawdziwego, wypranego z uczuć potwora, do szpiku kości przesiąkniętego złem. Widać też, że swoją kreacją chciał przyćmić wszystkich innych aktorów na planie, ale sztuka ta nie do końca mu się udała – maniera, z jaką się porusza, z jaką mówi, co prawda bardzo interesująca, trąci jednak zbytnio nadekspresją. Przykładem niech będą wszystkie słowne konfrontacje jego Franka Costello z Billym Costiganem (DiCaprio) – pomimo teoretycznej różnicy klasy DiCaprio wcale nie wypada gorzej, co więcej, opanowaniem i umiejętnościami, choć zabrzmi to jak herezja, momentami przewyższa laureata trzech Oscarów.
Największym grzechem, jaki może popełnić widz, wybierając się na seans The Departed, jest wcześniejsze zapoznanie się z azjatyckim pierwowzorem. Siłą rzeczy człowiek zaczyna porównywać oba filmy i chociaż oba wychodzą z konfrontacji obronną ręką, to jednak nie możemy uznać obrazu amerykańskiego reżysera za arcydzieło. Jest to film ze wszech miar znakomity, jednakże fakt, iż został oparty na wcześniej znanej historii odrobinę przeszkadza w odbiorze całości, a może raczej powstrzymuje nas od przyczepienia panu Scorsese etykietki geniusza. Cały świat czeka na moment, kiedy członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej wreszcie przejrzą na oczy i poznają się na jego kunszcie. Wszystko wskazuje jednak na to, że przez brak oryginalności będziemy musieli na wyróżnienie Martina Scorsese jeszcze trochę poczekać. Chociaż autor powyższej recenzji jeszcze nigdy tak bardzo nie pragnął być w błędzie.
Tekst z archiwum film.org.pl (29.10.2006).