Imigrantka
Melodramat to jeden z bardziej zdradliwych gatunków filmowych. W momencie jego realizacji twórcy nieustannie balansują na bardzo cienkiej granicy pomiędzy banałem a czymś, co definiuje tego typu kino – pewną szczerością i prostotą. Melodramatyczny wątek miłosny musi nosić w sobie znamiona romantycznego kiczu, nie znaczy to jednak, że gotowy film sam w sobie musi być tworem kiczowatym i boleśnie wtórnym. Chodzi o to, aby po zmieszaniu ze sobą wszystkich niezbędnych składników otrzymać danie, o którym niby wszyscy słyszeli, większość próbowała, ale po obiedzie w naszej knajpie każdy stwierdzi, że na bank dodajemy do niego pewien tajemniczy składnik, który przesądza o jego wyśmienitym smaku. Niestety, ów „tajemniczy składnik” nie jest ujęty w żadnym melodramatycznym przepisie, ktoś go zna lub nie. James Gray, twórca wchodzącej do polskich kin Imigrantki, niestety go nie odnalazł.
Imigrantka powinna być dla polskiego widza interesująca przynajmniej z jednego względu. Bohaterka tytułowa przypływa do Stanów Zjednoczonych prosto z serca Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego, czyli z Katowic. W roli Ewy Cybulskiej Gray obsadza Marion Cotillard, która ponoć okazała się być dla niego bardziej „polska” od Weroniki Rosati, odrzuconej na etapie castingów z powodu nienadwiślańskiej aparycji (tak przynajmniej głoszą krążące po wielkim świecie plotki). Cotillard jest zmuszona do mówienia po polsku, a – jak powszechnie wiadomo – nasz język nie należy do najprostszych. I już na wstępie przyznać trzeba, że francuska aktorka radzi sobie z polszczyzną całkiem nieźle. Oczywiście, z perspektywy człowieka, dla którego polski jest językiem ojczystym, akcent Cotillard wciąż brzmi nieco zabawnie, ale wszystkie wypowiadane przez nią kwestie są całkowicie zrozumiałe. Szkoda, że rzetelne przygotowanie językowe to jedyny aspekt, za który należy jej się w tym przypadku ukłon.
Jej Ewa przypływa do Ameryki w poszukiwaniu lepszego życia, ale – jak to już bywa w melodramatach – sny o setkach perspektyw oraz krainie mlekiem i miodem płynącej szybko znikają pod naciskiem niezbyt wesołej rzeczywistości. Pierwszy dramat rozgrywa się przy sprawdzaniu paszportów i stanu zdrowia imigrantów. Ewa przechodzi badania pozytywnie, jej siostra (Magda), zostaje cofnięta i umieszczona w zakładzie, z którego ludzi odsyła się z powrotem do domu. Zaraz potem okazuje się, że rodzina mieszkająca w Stanach wcale nie kwapi się do pomocy, ponieważ czasy są ciężkie i nikt nie chce nadstawiać karku. Na drodze Cottilard pojawia się właściciel lokalu o zdecydowanie męskim profilu. Bruno Weiss (Joaquin Phoenix) oferuje Ewie pracę oraz pomoc w pozytywnym rozpatrzeniu paszportowych problemów siostry. Początkowo chce uczynić ją jedną z wielu pracujących dla niego dziewczyn, z czasem zakochuje się i całkowicie zmienia swoje intencje. Okazuje się jednak, że nie jest on jedynym adoratorem Ewy. O jej względy postanawia zawalczyć również magik, dający występy w klubie Phoenixa (w tej roli Jeremy Renner). Rozpoczyna się rywalizacja o względy kobiety.
Imigrantka to całkiem zgrabna stylizacja na epokę. Oglądamy raczej te mniej atrakcyjne zakamarki Nowego Jorku lat dwudziestych, ale mimo półcieni i ogólnej atmosfery biedy oraz beznadziei patrzy się na to wszystko całkiem dobrze. Gdzieś za plecami wątku miłosnego Grey usiłuje malować obraz miasta rzuconego na kolana, ale nie do końca mu się to udaje. Mimo scenograficznej i kostiumowej poprawności jego Ameryka wygląda tak, jak cuda pokazywane widzom przez Rennera. Niby wszystko w porządku, ale i tak wszyscy wiemy, że to jedynie sprytna iluzja optyczna. Brak w tym wzystkim czegoś, co pozwoliłoby na całkowite zatopienie się w świecie przedstawionym. Grey nie potrafi zaangażować widza.
Rywalizacja o względy zagubionej Ewy musi doprowadzić do aktorskiego pojedynku pomiędzy Rennerem oraz Phoenixem. Niestety, czego się można było spodziewać, Renner nie jest dla Phoenixa żadnym przeciwnikiem. Bruno Weiss kradnie każdą scenę, w której się pojawia, pozostawiając z tyłu zarówno zupełnie nijakiego magika, jak i wiecznie cierpiącą Polkę w wykonaniu Marion Cotillard. Phoenix jako jedyny potrafi nadać swojej postaci rys dwuznaczności, tak ważny dla dobrego melodramatu. Mimo odgrywania roli dość stereotypowej umie przekonać widza, że właściciel klubu nie jest postacią stworzoną przez scenarzystę w przerwie pomiędzy kawą i papierosem. Jeśli oglądać Imigrantkę, to właśnie dla niego.
Imigrantka pozbawiona Phoenixa jest filmem całkowicie przeciętnym, melodramatem jakich wiele. Niezbyt angażująca, ślizgająca się na stereotypach historia, solidne wykonanie, bezbolesne aczkolwiek pozbawione ikry aktorstwo – nic szczególnego. Posłuchanie Cotillard mówiącej po polsku jest jednak całkiem ciekawym doświadczeniem, a sceny z Phoenixem potrafią wyrwać widza z letargu, w jaki wpada w momencie, gdy Bruno Weiss znika z ekranu. Film Graya jak najbardziej nadaje się do oglądania. Nie należy jednak spodziewać się żadnych rewelacji.