Iluzja
Wśród hollywoodzkich reżyserów jest wielu takich, którzy mimo barier stawianych przez studia, mimo ograniczeń artystycznych, jakie narzuca formuła letniego blockbustera, potrafią pokazać widzowi coś ciekawego – inteligentnie skonstruowanego, wciągającego, czasami wręcz innowacyjnego. Ich filmy ogląda się z przyjemnością, nawet jeśli pojawiają się w nich klisze albo nielogiczności fabularne. Pełno jest jednak w Hollywood rzemieślników, dla których kręcenie filmu nie różni się niczym od nadzorowania pracy w cegielni – przychodzą na plan, obserwują, co robią aktorzy, czasem rzucą jakąś uwagę do kamerzysty, po czym oddają materiał montażyście i odbierają tłusty czek. Ich filmy zazwyczaj ani nie rażą, ani nie zachwycają; nie ma w nich żadnej konkretnej myśli ani pomysłu. Poszczególne elementy dzieła filmowego nie tworzą spójnej wizji, nie są niczemu podporządkowane. Ot, orbitują wokół siebie w służbie taniej rozrywki, która przestaje sprawiać choćby drobną przyjemność w momencie, kiedy kończy się cola, a puste pudełko po popcornie ląduje na siedzeniu obok. Taka jest właśnie „Iluzja” Louisa Leterriera.
Jeżeli nazwisko reżysera nic Wam nie mówi, nie macie się czemu dziwić. Leterrier terminował u Luca Bessona, u którego klepał średniej jakości akcyjniaki („Transporter” 1 i 2, „Człowiek pies”), po czym przeniósł się do Hollywood, gdzie też klepał średniej jakości akcyjniaki („Starcie tytanów”, „The Incredible Hulk”). „Iluzja” to kolejny jego film, który powstał tylko po to, żeby zarobić trochę kasy w trakcie letniego rozprężenia, kiedy nawet najbardziej przeciętne filmy mają szanse na umiarkowany sukces, a potem zostać wyświetlonym w sobotnim paśmie Polsatu w nadziei, że a nuż ktoś zapomni wyłączyć odbiornik po „Must Be The Music”.
Fabuła prezentuje mniej więcej tak: czworo iluzjonistów bez stałego zatrudnienia (Jesse Eisenberg, Woody Harrelson, Isla Fisher i Dave Franco) zostaje zaproszonych przez zakapturzonego, nieznajomego faceta do pustego mieszkania. Uruchamiają w nim skomplikowaną maszynerię, która wyświetla coś na kształt holograficznej prezentacji multimedialnej. Przenosimy się o rok do przodu: nasi magicy, dzięki pomocy pewnego bogacza (Michael Caine), są już znani i lubiani. Podczas show w Las Vegas przeprowadzają zagmatwany trick i kradną ponad trzy miliony dolarów z francuskiego banku, po czym rozrzucają je na wiwatujących widzów. W tym momencie do akcji wkracza FBI (uosabiane przez Marka Ruffalo) i Interpol (pod postacią Melanie Laurent), a także zakolczykowany Morgan Freeman, który gra showmana obnażającego mechanizmy stojące za sztuczkami znanych magików.
Ponieważ mamy aż ośmioro głównych bohaterów, reżyser nie zadaje sobie trudu, żeby jakoś zbudować ich charaktery. Właściwie każdy ma tu jedną cechę, dopasowaną zresztą idealnie do predyspozycji danego aktora. I tak, Morgan Freeman jest przebiegły, Woody Harrelson nieokrzesany, Melanie Laurent i Isla Fisher są ambitne, Michael Caine jest Alfredem, a Jesse Eisenberg gra nieco mniej introwertycznego Marka Zuckerberga. Mark Ruffalo jest z kolei jednocześnie ciapowaty i uroczy – wykorzystuje więc aż dwie cechy, nie zostawiając ani jednej dla postaci Dave’a Franco, o której można powiedzieć tylko tyle, że żyje, chodzi, czasem biega, czasem coś mówi, a podczas show rzuca do celu kartami. Twórcy zdają sobie najwidoczniej sprawę, że obsady pełnej aktorskich talentów nie wykorzystują nawet w jednym procencie, nadają więc bohaterom fikuśne imiona (Thaddeus, Henley, Merrit itd.), żeby widz mógł ich jakoś rozróżnić, ale – zapewniam Was – i tak tych imion nie zapamiętacie.
To, jak wielkie jest lenistwo twórców „Iluzji”, najlepiej obrazuje wątek Melanie Laurent i Marka Ruffalo, którzy zostają zmuszeni do współpracy nad tajemniczym włamaniem do francuskiego banku. Jako że on jest poważnym agentem FBI, a ona kobietą (i to w dodatku z Francji!), na początku bohater Ruffalo traktuje swoją partnerkę obcesowo, bo nie wierzy w jej umiejętności. Potem ona udowadnia oczywiście, że jest coś warta i można tylko czekać, aż wpadną sobie w ramiona. Ruffalo i Laurent, choć dostają do ręki skrajnie schematyczne postaci, starają się ugrać cokolwiek osobistym urokiem, ale nie mają szans tego zrobić, skoro twórcy na każdym kroku rzucają im kłody pod nogi. No bo jak inaczej nazwać scenę, w której bohaterowie już-już mają się pocałować, ale nagle dzwoni telefon? To przecież klisza tak wyświechtana i żenująca, że nawet bracia Lumiere uznaliby ją za przestarzałą!
Pozostali aktorzy albo męczą się przeokrutnie, próbując wykrzesać choćby cień charakteru z tekturowych postaci (Harrelson, Freeman), albo już od początku dają sobie spokój i do końca jadą na autopilocie (cała reszta). Fabuła usiana jest niekończącymi się nielogicznościami i nieprawdopodobieństwami (dość powiedzieć, że scenarzyści tłumaczą widzowi tylko te wykonywane przez magików tricki, które da się w miarę sensownie wyjaśnić), a efekty specjalne to bodaj jedyny element tytułowej iluzji w „Iluzji” – są tak słabe, że można odnieść wrażenie, jakby ktoś wsadził nas w wehikuł czasu i przeniósł dwadzieścia lat wstecz, kiedy komputerowe efekty dopiero zaczynały swoją karierę na dużym ekranie. Najlepiej „Iluzję” skomentował zresztą sam Morgan Freeman, który podczas jednego z wywiadów dotyczących filmu najzwyczajniej w świecie zasnął.
W czasach, kiedy utalentowanych iluzjonistów można znaleźć nawet na Youtubie, kręcenie filmu o magii tak bardzo pozbawionego… magii właśnie zakrawa wręcz na kpinę.