ICEMAN: HISTORIA MORDERCY. Jak wypadł Michael Shannon jako Richard Kuklinski?
Tekst z archiwum Film.org.pl (6.12.2013)
Richard Kuklinski, syn polskiego emigranta, to bez wątpienia cyngiel wszech czasów. Na tak niechlubną renomę zapracował sobie krwią blisko 200 ofiar. Niewielu kolegów z branży może pochwalić się takim dorobkiem. Ale to, co najbardziej przykuwa uwagę w przypadku tej postaci, to fakt prowadzenia podwójnego życia – mordercy i kochającego ojca rodziny. Potwór z ludzkim obliczem? W relatywizmie moralnym wszystko jest przecież możliwe.
Nie od dziś wiadomo, że historie wszelkiej maści zwyrodnialców stanowiły i stanowią atrakcyjną pożywkę dla filmowców. Można powiedzieć, że ta perwersyjna przyjemność towarzysząca nam podczas przyglądaniu się obliczu mordercy porównywalna jest do fascynacji dzikim zwierzęciem, które możemy zobaczyć za kratkami ZOO. Nieokiełznane zło widziane z odpowiedniej, bezpiecznej perspektywy zawsze będzie stanowić łakomy kąsek dla widowni. Teraz przyszedł czas na fabularną wersję losów „Icemana”- słynnego zabójcy działającego na zlecenie rodziny Gambino. Choć wiem, że jest to postać niebagatelna, dysponująca odpowiednią siłą przyciągania, to nie jestem do końca przekonany, czy dla dzisiejszego odbiorcy popkultury tak skonstruowana historia może być jeszcze atrakcyjna.
Powód moich wątpliwości jest prozaiczny: charakter wydarzeń, z jakimi mamy do czynienia w filmie oraz cała ta „skomplikowana” psychologia postaci wiodącej są nam już bardzo dobrze znane. Bo owszem, Kuklinski nigdy wcześniej bohaterem żadnej fabuły nie był, ale duch jego mrocznej działalności unosi się w kinie od dawna. Na przestrzeni lat postać Kuklinskiego z pewnością stanowiła inspirację dla szeregu twórców kryminałów, przez co jej pierwiastek – specyfika osobowości, pionierskie metody zabijania itp. – zawarty został w wielu portretach morderców. Natomiast samego Kuklinskiego lepiej dane nam było poznać dzięki filmom dokumentalnym poświęconym jego osobie. Robienie więc dziś filmu fabularnego o tym słynnym oprawcy jest dla mnie co najmniej bezcelowe.
Ale w dostrzeżeniu dobrych chęci twórców filmu przeszkadza także sposób, w jaki ta wątpliwa fabuła została usnuta. „Iceman: Historia mordercy” tylko z założenia opowiada o postaci na wskroś złej. Poczynania Kuklinskiego zostały umiejętnie zrelatywizowane. Zamiast pokazać bezkres mroku, który zawładnął jego duszą; zamiast położyć wyraźny akcent na krzewione przez niego okrucieństwo, twórcy woleli skupić się na relacjach Kuklinskiego z rodziną i na tym, jak bardzo pozostawała dla niego ważna. Doprawdy, aż mi się łezka w oku zakręciła. Nie kwestionuję jego oddania rodzinie, ale na miłość boską, czy historię człowieka, który z zimną krwią pozbawił życia blisko dwustu osób, naprawdę trzeba prezentować w tak wygładzony i moralnie zrelatywizowany sposób? No tak, bo jeśli żyjemy w czasach, w których jeszcze do niedawna rekordy popularności bił serial, w którym główny (anty)bohater, niejaki Dexter – policyjny specjalista od krwi – po godzinach zajmował się mordowaniem wybranych przez siebie ofiar, co było zgodne z jego własnym kodeksem moralnym, to nie ma się co dziwić, iż filmowcy nawet tak jednoznacznie podłą osobowość jak Richard Kuklinski potrafią przedstawić w korzystnym świetle. Sami oceńcie, czy podjęli dobrą decyzję.
W filmie Kuklinskiego zagrał Michael Shannon. Mogłoby się wydawać, że aktor, który wcześniej dał się poznać z ról postaci o skomplikowanym usposobieniu, idealnie wejdzie w buty Kuklinskiego. Nic bardziej mylnego. Na niekorzystny odbiór jego gry najbardziej wpływa moja znajomość archiwalnych wywiadów z „Icemanem”. Shannon zinterpretował Kuklinskiego w sposób odpowiedni do tego, co prezentował w kilku swoich poprzednich kreacjach. Słynny morderca w jego wykonaniu ma więc bardzo ograniczoną mimikę, jest cichy i zdystansowany – ma w sobie wiele z agenta Van Aldena z „Zakazanego imperium”. Tymczasem po zapoznaniu się z nagraniami wywiadów z Kuklinskim można dostrzec, iż jego mimika jest o wiele bardziej urozmaicona – wybija się bowiem jego przenikliwe spojrzenie i cyniczny grymas na twarzy. U Shannona tego nie uświadczymy, co z pewnością wiele odbiera filmowi.
Kilka pozostałych aspektów filmu stoi na całkiem przyzwoitym poziomie. Chociażby bogaty zespół aktorski, w którym znajdziemy wiele znanych i cenionych nazwisk. Chyba najbardziej podobał mi się balansujący na granicy autoironii występ Chrisa Evansa, ale równie przyjemnie było popatrzeć na wracającą do formy Winonę Ryder. Nie zmienia to jednak faktu, iż w ogólnym rozrachunku film „Iceman: Historia mordercy” to klasyczny średniak, który intryguje przed seansem, a gdzieś w jego połowie pozostawia nas w marazmie. Pozostaje tylko wejść na youtube.com, by raz jeszcze zobaczyć, jaki Richard Kuklinski był naprawdę; jak sam, szczerze i bez ogródek o sobie mówił.