I AM EASY TO FIND. Alicia Vikander w filmie innym niż wszystkie
Strach przed seansem – duszne emocje opanowywały moją duszę i dosyć notorycznie przekładałem w kalendarzu termin napisania recenzji nowego krótkiego metrażu Mike’a Millsa. Rzadko kiedy miewam takie kłopotliwe poczucie, że nadchodzący obraz w jakiś sposób może silnie na mnie oddziaływać, rzadko kiedy w ogóle boję się seansu, tym bardziej trwającego niecałe trzydzieści minut. Minęła chwila od obejrzenia, a ja już nie odczuwam żadnego niepokoju wobec tego małego widowiska – aktualnie boję się pisać ten tekst.
I Am Easy to Find skutecznie wprowadziło mnie w stan zatapiania się w jeziorze nieubłaganego smutku, które trudno będzie opuścić bez zrobienia sobie personalnego résumé. Sportretowało jeden z życiowych scenariuszy, mogących sprawdzić się u każdego. To film, który niczym kolczasty cierń ukłuje nas w czułe miejsce, wyciągnie na powierzchnię nasze najgłębiej schowane żale, lęki, życiowe obawy i nakaże zmierzyć się z nimi. Od nas zależy, czy zatriumfujemy i zapanujemy nad własnym losem, czy damy się ponieść całkowitej trwodze. Jedno jest pewne i to stara się ukazać Mills w swej rozbrajającej opowieści – przez całe trwanie, aż do śmierci, jesteśmy jedną i tą samą osobą; to, co nas spotka, zależy wyłącznie od nas samych.
Recenzowane przeze mnie dzieło ma stanowić dodatek do płyty o tym samym tytule, funkcjonować jako kompatybilne uzupełnienie, a zarazem uzyskać własną autonomię, kształtować swój indywidualny kierunek. Jest to zatem nie tylko wizualizacja najnowszego albumu The National, ale i odrębny twór, stający się gorzką metaforą życia, bazującą na przekonaniach i wizji twórców. Scenariusz napisany wyłącznie przez Mike’a Millsa przedstawia drogę, jaką przechodzi główna bohaterka, zapewne nazywająca się Rylan (wnioskując po jednym z utworów na płycie), grana przez żywotną Alicię Vikander (Ex Machina, Dziewczyna z portretu). Obserwujemy ją od momentu urodzenia aż do kresu jej wędrówki – towarzyszymy jej przy pierwszej miłości, poznawaniu otaczającego ją świata, styczności z bólem, także i śmiercią, chwilami anielskimi, ale i niebywale gorzkimi, przytłaczającymi. Wczuwamy się, odczuwamy emocje wraz z nią, stajemy się jednością, bo przecież opowiadana “biografia” mogłaby dotyczyć każdego z nas – po seansie można zadać sobie pytanie, dlaczego by nie? Dlaczego to ja nie mógłbym zostać protagonistą?
Artyzm tej autorskiej wizji objawia się w niezwykłości celowych zabiegów twórczych, które Mills rozumnie stosuje; to reżyser pojętny, przy tym błyskotliwy, posługuje się najlepszymi zagraniami z poprzednich filmów, pragnie, aby to I Am Easy to Find stało się wyjątkowe; sporo tu rozgoryczenia widocznego w Kobietach i XX wieku, ale i momentów ciepłych, na których opierali się czuli Debiutanci. Tym razem nie czerpie od innych reżyserów, wydobywa wszystko, co możliwe z muzyki The National; to ona staje się drugim głównym bohaterem tej życiowej opowiastki. Słyszalna już w pierwszych sekundach, będzie grać i grać aż do napisów końcowych. A potem pozostanie chłodna cisza, z chaotycznym zlepkiem myśli, tak bardzo deprymującym nas po seansie.
Czarno-biała konwencja, znana nam ostatnio choćby z dwóch rywalizujących tytułów – Zimnej wojny oraz Romy – nadająca zimne tony całemu filmowi, nie gra tutaj pierwszych skrzypiec. Na uwagę zasługuje za to praktycznie kompletny brak dialogów, ich rolę odgrywają pewnego rodzaju dopowiedzenia widoczne na miejscu napisów. Zobrazowane wydarzenia dostają krótkie adnotacje, co dokładnie dzieje się na ekranie, co działo się lub co może się stać za jakiś czas. Czasami Mills zmienia paletę barw, niektórych sytuacji nawet nie zamierza pokazać – bawi się zmysłami widza, nakazuje mu wyobrażać sobie pewne rzeczy, próbować czuć samemu, starać się kompletnie zaangażować w seans; oglądamy zatem, jakby nieświadomie, interaktywny seans z melancholijną drogą wyznaczaną przez samego reżysera.
Ostatecznie jest tu takie jedno metaforyczne zagranie, naprawdę mnie pociągające, ponieważ podoba mi się ten rodzaj interpretowania drogi życiowej. Postać Alicii Vikander, nie dość, że w filmie pozostaje bezimienna (symbolika funkcjonalności jej postaci, alegoria człowieczeństwa), dodatkowo nie zmienia swej formy; na ekranie widzimy wyłącznie aktorkę – i wtedy, kiedy ma cztery lata, i wtedy, kiedy zaczyna się starzeć. Mike Mills wystawia tutaj swą osobistą tezę – przez całe życie pozostajemy tą samą osobą, i choć coś w rodzaju przeznaczenia nieraz wyrządzi nam horrendalne krzywdy, to wciąż możemy znaleźć siłę, by wyznaczać dalszy tor naszego skromnego jestestwa. Różne momenty wpływają na nasze dalsze wybory, nigdy również nie pozostajemy obojętni wobec wspomnień z dzieciństwa, ale stać na więcej, niż może się z początku wydawać.
Efemeryczne przedstawienie kolei losu przez Mike’a Millsa robi kolosalne wrażenie, z łatwością mogę nazwać ten film jego magnum opus. Kto wie, może sama długość I Am Easy to Find była celowa? Jedno i tak pozostanie pewne – takiego arcydzieła, pulsującego tak rozmaitymi emocjami, prędko nie znajdziecie. Najnowsze dzieło Millsa obejrzycie tutaj.