HUDSON HAWK. Niesłusznie uchodzi za niechcianego bękarta w portfolio Willisa
Autorem tekstu jest Piotr Żymełka.
Bardzo popularnym w popkulturze typem bohatera jest szarmancki dżentelmen-włamywacz, który potrafi skraść zarówno sprytnie ukryte precjoza, jak i serca płci przeciwnej. Święcący ostatnio tryumfy za sprawą netfliksowego serialu Arsène Lupin, Danny Ocean, personifikowany przez George’a Clooneya w trylogii Stevena Soderbergha, Karen McCoy (Kim Basinger) z „Niesamowitej McCoy”, czy Robert MacDougal (Sean Connery) z „Osaczonych” to tylko pierwsze z brzegu przykłady. Na początku lat dziewięćdziesiątych dołączył do nich jeszcze jeden, nieco dziś zapomniany bohater – Eddie Hawkins, w którego wciela się Bruce Willis.
Willis, będący wtedy świeżo po sukcesach dwóch pierwszych „Szklanych pułapek”, zyskiwał coraz mocniejszą pozycję w Hollywood. Pod koniec lat osiemdziesiątych szturmem wkroczył do panteonu charyzmatycznych, niepozbawionych uroku ekranowych twardzieli. W pewnym momencie postanowił, że oprócz wcielenia się w głównego bohatera, dołoży swoje trzy grosze również do scenariusza. Wspomógł więc Stevena E. de Souzę i Daniela Watersa w pracach nad „Hudson Hawk”, mocno zabarwionej humorem sensacyjno-przygodowej opowieści o perypetiach pewnego złodzieja. Dodatkowo, na planie, Willis często „rzucał” zaimprowizowanymi pomysłami, które uwzględniano później w fabule.
Punkt wyjściowy jest tak ograny, jak to tylko możliwe. Po kilku latach odsiadki, dżentelmen-włamywacz, Eddie Hawkins, zwany Hudson Hawk, wychodzi z więzienia. Pragnie zerwać ze swoim poprzednim „zawodem”, napić się cappuccino i zakosztować życia na wolności. Niestety, przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Pewni potężni ludzie zmuszają go do dokonania jeszcze jednego, ostatniego skoku – ma ukraść rzeźbę konia, którą wykonał dla Sforzów Leonardo da Vinci. Zleceniodawcy mają własne plany związane z legendarnym wynalazcą, a Eddie jest tylko narzędziem w ich rękach. Przynajmniej do czasu.
Postać włoskiego artysty od wieków fascynuje tabuny ludzi i również hollywoodzcy twórcy nie oparli się urokowi geniusza. Da Vinci pojawia się regularnie, czy to jako bohater poświęconych mu filmów, książek i seriali, czy też jako człowiek renesansu, którego duch unosi się nad fabułą. W przypadku „Hudson Hawka” jego osoba i twórczość stanowią pretekst do utrzymanych w lekkim tonie zmagań Eddiego z bandziorami.
Niestety, film poległ w kinach, dostał trzy Złote Maliny i do dzisiaj uchodzi za niechcianego bękarta w portfolio Willisa. Niesłusznie, ponieważ „Hudson Hawk” doskonale sprawdza się w swoim gatunku. Ma dobre tempo, gwiazdorską obsadę (James Coburn, Andie MacDowell), pełnego chłopięcego uroku Bruce’a Willisa w głównej roli oraz generalnie bardzo przyjemny klimat. Jednak widzowie spodziewali się kolejnego produktu szklanopułapkopodobnego (co zresztą sugerowała kampania marketingowa) i rozczarował ich slapstickowy momentami humor w filmie Michaela Lehmanna, na czele z karykaturalnymi, wyciągniętymi rodem z kreskówek złoczyńcami. „Hudson Hawkowi” znacznie bliżej do utrzymanego w lekkim tonie serialu „Na wariackich papierach” niż do brutalnych, pełnych napięcia i dynamicznych scen„Szklanych pułapek”.
Na uwagę zasługuje fakt, że fabuła szybko przenosi się do Europy i w kadrze można zobaczyć malownicze plenery Rzymu, Watykanu oraz włoskiej prowincji. Za ogromną zaletę uznaję również fragmenty włamań, w których Hawk oraz jego przyjaciel mierzą czas… nucąc piosenki, na przykład z repertuaru Binga Crosby’ego. Utwory te (w wykonaniu Willisa i Danny’ego Aiello!) znalazły się na soundtracku.
Z całości bije ironiczny, przygodowy, ocierający się wręcz o kamp klimat, który w połączeniu z rzymskimi lokacjami, przywodzi na myśl przyjemny odprężający wyjazd na Półwysep Apeniński. Warto dać „Hudson Hawkowi” szansę, choć wypada zaznaczyć, że nie jest to film dla każdego. Trzeba do niego podejść z dużym przymrużeniem oka, ale jeśli oglądać go z odpowiednim nastawianiem, może dać dużo frajdy.