HISZPAŃSKI WIĘZIEŃ. Nie odwracaj wzroku
Dla osoby zajmującej się pisaniem o kinie dzielącej się ze światem swoimi skromnymi przemyśleniami na jego temat, pisanie recenzji Hiszpańskiego więźnia jest zajęciem cokolwiek upierdliwym. Jest to bowiem jedna z tych filmowych układanek, w których każdy detal jest potencjalnym spoilerem, a każda próba szerszego opisu filmu może zawierać o jedno słowo za dużo.
A przecież punkt wyjścia w gruncie rzeczy banalny. Joe Ross (Campbell Scott) jest wynalazcą, pracującym dla wpływowej, nienazwanej w obrazie firmy. Opracował właśnie wynalazek, który może zapewnić jemu oraz jej właścicielom krociowe zyski. Sukces wisi w powietrzu, jednak Joe niepokoi się, uważa bowiem, że pracodawca chce go oszukać, pozbawiając go lwiej części zysków za pomocą kruczków prawnych. Wkrótce okaże się, że Joe padł ofiarą wyrafinowanego oszustwa, każdy w jego otoczeniu może nie być tym, za kogo się podaje, na wynalazku Joego łapę chcą położyć wszyscy, ale nie każdy chce go zdobyć uczciwymi metodami.
Tyle na temat fabuły. Więcej nie zdradzę, aby przypadkiem nie powiedzieć o jedno słowo za dużo, o co , jak wspominałem na początku, w przypadku filmu Mameta wcale nietrudno. Sztuka oszustwa polega między innymi na oszukaniu percepcji ofiary, przekonaniu jej, że widzi co innego niż w rzeczywistości. Postrzeganie świata oparte na zmysłach jest niedoskonałe, bo zmysły są zawodne. Szczegóły zdarzeń ulatują. Do tego dochodzi jeszcze codzienność, zwykła szara codzienność. Ulice, po których chodzimy na co dzień, wnętrza biur, w których pracujemy; wszystkie znamy na pamięć, potrafilibyśmy opisać je z zamkniętymi oczami – czy na pewno? Czy wszystkie detale na pewno zgadzają się z tym, jak je zapamiętaliśmy? A co z różnego rodzaju papierami, umowami i dokumentami, które podpisujemy w urzędach? Wiele z nich ma podobną treść, tak podobną, że nie zawsze je czytamy do końca (najczęstsze kłamstwo w internecie – „zapoznałem się z regulaminem strony…”). Codzienność, rutyna połączona z niedoskonałością percepcji to rzeczy, które mogą zostać wykorzystane przez wyrafinowanego oszusta jako broń przeciwko nam w celu zastawienia pułapki.
Joe Ross wpada właśnie w taką pułapkę. Scenarzysta bawi się nim (a zarazem bawi się widzami), każe mu kwestionować rzeczywistość, którą do tej pory uważał za trwałą i jasną. W pewnym momencie jednak karuzela kłamstw zakręci się tak mocno, że bohater nie będzie już w stanie odróżnić, co jest prawdą, a co nie. W jednej ze scen Ross, wspomagany przez agentów FBI, ma spotkać się z podejrzanym przestępcą w charakterze policyjnej wtyki. Idąc na miejsce spotkania mija różnych ludzi, przechodniów, jak i pracowników parku, w którym spotkanie ma się odbyć. Ogląda się za nimi podejrzliwie, nie wie, czy mijane osoby to tylko przypadkowo spotkane jednostki, czy może podstawieni agenci. A jeśli tak, to dla kogo pracują, dla której ze stron? To zdecydowanie najlepsza scena w całym filmie, paranoja ogarniająca głównego bohatera jest namacalna, niemalże udziela się widowni. Emocje sięgają zenitu. A potem następuje twist, który kompletnie wywraca życie głównego bohatera do góry nogami.
Niedoskonałość zmysłów i wynikająca z nich niedokładność w postrzeganiu świata to nie jedyny temat filmu Mameta. W równym stopniu jest to film o tym, jak wartości, którymi kierujemy się w naszym życiu, wpływają na nasze postrzeganie świata i innych ludzi. Joe Ross jest człowiekiem, który stara się postępować fair, chce być uczciwy wobec wszystkich, jak tylko potrafi. Zdaje się podświadomie oczekiwać, że reszta świata będzie ten punkt widzenia podzielać. Że ludzie są uczciwi – tak jak on sam. Niestety w świecie korporacyjnych spisków i szpiegostwa przemysłowego na uczciwość nie zawsze jest miejsce. Kierując się w życiu naszymi zasadami naiwnością jest sądzić, że dla wszystkich będą one uniwersalne. Różni ludzie mają różne systemy wartości, różnie patrzą na świat i wartości , na których się opierają, mogą być zgoła różne od naszych. Zapominanie o tym potrafi być zgubne.
Intryga filmu jest zawikłana, przypomina niezwykle skomplikowaną układankę. Historia intryguje, tempo jest niespieszne, ale napięcie wzrasta z minuty na minutę aż do finału, który niestety nie jest do końca udany. David Mamet to człowiek teatru i w Hiszpańskim więźniu dobrze to widać. Film jest bardzo kameralny, montaż spokojny, a w scenach dialogowych rzadko kiedy gra więcej niż dwóch aktorów. Ta swoista teatralność przeszkadza jednak w finale filmu, który jest trochę zbyt spokojny, za mało dynamiczny jak na to, co Mamet chce pokazać. W dodatku scenarzysta przerywa akcję jeszcze jednym dialogiem, co mocno obniża napięcie. Innym problemem jest prawdopodobieństwo niektórych zdarzeń. Intryga jest skomplikowana, ale jeśli rozłożyć to wszystko na czynniki pierwsze, to jednak kilka scen jest mocno nieprawdopodobnych, trzyma się „na słowo honoru”. Doskonała pułapka, w która wpada Joe Ross, zdaje się działać nie z powodu swojej doskonałości, ale dlatego, że tak chce scenarzysta.
Mimo tych mankamentów zachęcam do obejrzenia Hiszpańskiego więźnia, choćby dla Steve’a Martina grającego tu niecodzienną dla siebie rolę, bardzo daleką od swojego komediowego wizerunku. Film Mameta, choć niedoskonały, wciąż pozostaje dziełem intrygującym.