Hipnotyzer
Tak, jak jeszcze do niedawna Hiszpania horrorem stała, tak Skandynawia wciąż lubuje się w kryminale. Moda na ten gatunek literatury i filmu, związany z tym konkretnym regionem, zapanowała dzięki sukcesom wydawniczym książek Stiega Larssona. Od czasu uzyskania przez nie statusów bestsellerów, z pośród wielu fabuł proponowanych każdego roku przez szwedzkich, norweskich, duńskich czy fińskich twórców, widownia światowa najbardziej emocjonować chce się tymi, gdzie jest trup, jest dochodzenie, i jest charakterystyczne tło społeczne. Innymi słowy, „skandynawski kryminał” stał się kulturową marką. „Hipnotyzer” Lasse Hallstroma, zdaje się być kolejnym jej wyrazem; kontynuacją łatwo sprzedającej się konwencji. Problem w tym, że aspekt koniunkturalny pogrążył realną jakość tego filmu.
W „Hipnotyzerze” przeszkadza fabularna wtórność. Akcja zaczyna się jednak od mocnego uderzenia- w szkole zamordowany zostaje nauczyciel W-Fu. Następnie, w domu tegoż nauczyciela, brutalne zamordowana zostaje także jego rodzina. Śmierci cudem unika nastoletni syn. Prowadzący sprawę komisarz Joona Linna, będzie chciał potraktować go jako niezwykle ważnego świadka. Chłopak pozostaje jednak w na tyle ciężkim stanie, że nie pozwala to na wydobycie z niego zeznań. Komisarz decyduje się skorzystać z pomocy znanego psychiatry, Erika M. Barka, który niegdyś parał się hipnozą. Jego niezwykłe umiejętności mają pomóc w wyciągnięciu ważnych informacji od jedynego świadka zbrodni. Niestety, Erik angażując się w tą sprawę, zsyła na swoich najbliższych niebezpieczeństwo… I tak, aż do mało zaskakującego, fabularnego twistu i pasywnego finału.
Mówię o wtórności, dlatego że pomimo zbudowania historii na dość oryginalnym motywie hipnozy, w filmie nie zostaje on należycie wykorzystany, tym samym fabuła świadomie zostaje pozbawiona ważnego wyróżnika. Wyróżnika, dzięki któremu film mógłby posiadać własną osobowość i odróżniać się na tle innych, szeregowych kryminałów. Nie robi tego, tytułuje się więc w sposób sprzeczny z tym, co prezentuje sobą na ekranie, dając widzom pusty produkt oparty na gatunkowych schematach. Choć nie czytałem literackiego pierwowzoru filmu, mam podskórne wrażenie, że motywowi hipnozy poświęcono tam więcej miejsca.
Złe jest także to, że w tonacji „Hipnotyzera” dostrzec można zbyt wiele cech charakterystycznych dla poprzednich filmów Hallstroma. To, że reżyser ten najlepiej czuje się w konwencji melodramatu, udowodnił słynnym „Wbrew regułom” czy „Czekoladą”. Jego predyspozycje artystyczne nie pasują więc do gatunku, charakteryzującego się mrokiem i wywoływaniem napięcia. Siłą rzeczy doprawił więc „Hipnotyzera” niepotrzebną ckliwością, która dobiła resztki suspensu. Mam wrażenie, że jedynym powodem, dla którego autor ten, po latach kręcenia w Stanach, postanowił zrealizować kryminał w rodzimym kraju, nie była twórcza intuicja, a chęć udziału w popularnym trendzie, w którym łatwo o komercyjny sukces.
Podkreślić jednak należy, że najnowszy film szwedzkiego reżysera cechuje się rzetelną realizacją. Trudno bowiem przyczepić się do któregokolwiek z technicznych aspektów filmu. Podobnie jest z aktorstwem. Ale oczywiście to za mało. Rzetelności tej bowiem zabrakło w scenariuszu, przez co „Hipnotyzer” zostanie zapamiętany jako kolejne, zniekształcone echo po sukcesie serii „Millennium…”. Echo, które tylko udaje, że jest dźwiękiem oryginalnym i wiodącym. Nie będę przestrzegał przed tym, by nie dać się tym filmem „zahipnotyzować”, ponieważ de facto jedyny stan w jaki może nas wprowadzić, to świadome zobojętnienie.