HIGH-RISE. NAKRĘCANY DOM
W jednej z pierwszych scen High-Rise główny bohater, doktor Robert Laing (Tom Hiddleston), rozpoczyna sekcję leżącej na stole przed nim ludzkiej głowy. Wprawnymi ruchami zdejmuje z niej skórę, która z mlaszczącym odgłosem oddziela się od czaszki, ukazując osobom obecnym na sali to, co jest pod spodem. W tym krótkim fragmencie zawiera się symboliczny przekaz całego filmu: po opadnięciu fasady pozorów na pierwszy plan wychodzi cała surowość i ohyda ludzkiej natury. I choć film Bena Wheatleya pełen jest symboli, nie służą one konstruowaniu przypowieści. Zamiast tego reżyser próbuje łączyć kino retro z futuryzmem, oferując widzowi rozkręcającą się karuzelę przemocy, seksu i patologii w duchu Davida Cronenberga i Stanleya Kubricka. Z jakim skutkiem?
Wspomniany doktor Laing wprowadza się do luksusowego wieżowca, by rozpocząć życie na nowo. Sprawia wrażenie uporządkowanego i schludnego, jak jego nienagannie skrojony garnitur. Dostęp do wszelkich wygód – sklepu, siłowni, basenu – sprawia, że (poza chodzeniem do pracy) właściwie nie musi opuszczać swojego nowego lokum. A to z kolei daje o sobie znać przez licznych sąsiadów prowadzących dość imprezowy styl życia. Między jednym bankietem a drugim bohater poznaje Richarda Wildera (Luke Evans), producenta filmowego w typie samca alfa, a także Charlotte Melville (Sienna Miller), bywałą w towarzystwie atrakcyjną samotną matkę. Odkrywa też coraz więcej drobiazgów na temat wieżowca – zapchane zsypy na śmieci oraz niewyjaśnione awarie prądu. Te natomiast niepokoją architekta budynku, Anthony’ego Royala (Jeremy Irons), który zamieszkuje jego najwyższe piętro.
A to, na którym poziomie się mieszka, jest bardzo ważne. Im niżej, tym mniej luksusowo i przyjemnie, a o mieszkańcach dolnych pięter w filmie się tylko wspomina, najczęściej z pogardą. Poza pracą bohaterowie oddają się coraz bardziej rozbuchanym imprezom, granice zaczynają się zacierać, a wszystko rozpada się i zlewa w chaotyczny ciąg przemocy oraz seksu. Początkowo czytelna i zrozumiała fabuła staje się sugestywnym kolażem destrukcji i upodlenia. Kiedy pozory znikają, z bohaterów wychodzą najgorsze instynkty i postępujące zezwierzęcenie. Co ciekawe, nasilające się awarie budynku i dysfunkcyjność jego mieszkańców dość spójnie składają się w jeden biomechaniczny organizm. Wspomina o tym nawet architekt, Royal. Czuć w tym niezdrowe fascynacje wczesną twórczością Davida Cronenberga, który kiedyś zrealizował umiejscowione w odosobnionym budynku Dreszcze. W jednej scenie Richard Wilder nagrywa w kółko na magnetofon swój głos wymawiający jego imię i nazwisko, które za każdym razem brzmi coraz mniej wyraźnie, aż przechodzi w niezrozumiały bełkot – nienachalnie wpleciona w film symboliczna scena zatracania człowieczeństwa.
Sporo też jest stylistyki odwołującej się do Mechanicznej pomarańczy. Oba filmy łączy osadzenie akcji w alternatywnych latach 70., a także dosadne sceny przemocy, często zestawione z pogodną, instrumentalną muzyką. Obecnego u Kubricka Beethovena zastępuje tu Clint Mansell, który zasłynął komponowaniem dla Darrena Aronofsky’ego (wystarczy wspomnieć Requiem dla snu). Ścieżka dźwiękowa do High-Rise jest znakomitym albumem, gdzie smyczki i sekcja dęta potrafią oddać drapieżność scen akcji, a flety i dzwonki wprowadzić spokój i harmonię, kiedy trzeba. Melodyjne motywy przewodnie w utworach zapadają w pamięć na długo po wyjściu z kina. Oby tak wysoki poziom został doceniony.
High-Rise to najpiękniej nakręcone studium ludzkiego upadku od lat. Wszystkie elementy składowe zadziałały doskonale. Montaż i praca kamery, a także kostiumy i scenografia cieszą oko, lecz nie dominują filmu. Największe znaczenie ma treść i to, jakie emocje budzi u widza. Pod tym względem jest on dziełem bardzo rzadkim, wręcz unikatowym. W zalewie wtórności, banału i żenady niektórzy widzowie mogą się zrazić do High-Rise i jego klaustrofobicznego, niezdrowego klimatu. Warto dać mu szansę. Przecież do kina idzie się po to, by przeżywać.
korekta: Kornelia Farynowska