Hard Eight
Zanim Paul Thomas Anderson takimi dziełami jak „Boogie Nights” czy „Magnolia” pokazał, że jest nietuzinkowym reżyserem i tym samym zdobył moje uznanie i dozgonną wierność, już w swoim debiutanckim dziele przejawiał oznaki geniuszu. Wyznaczył w nim kierunek i drogę, którą będzie podążał w swoich kolejnych filmach. Drogę pełną inspiracji twórczością Roberta Altmana, objawiającej się w specyficznym, bo wielowątkowym opowiadaniu prostych z pozoru historii czy w sposobach ich filmowania, gdzie blisko mu do Martina Scorsese. Droga, na końcu której wypracował swój własny rozpoznawalny styl, dzięki któremu porównywany jest do takich geniuszy jak Stanley Kubrick.
Filmem, od którego wszystko się zaczęło, jest „Hard Eight”, znany również jako „Sydney”. Pierwotnie bowiem tak właśnie miał brzmieć tytuł debiutanckiego filmu Andersona, jednak konflikt z wytwórnią co do ostatecznej wersji filmu wymusił na reżyserze pójście na kompromis i zmianę tytułu. Niemniej dzięki temu możemy cieszyć się ostateczna wersją filmu zmontowaną zgodnie z pierwotnym założeniem.
Głównym bohaterem jest 60-letni doświadczony hazardzista Sydney. Pewnego razu wyciąga pomocną dłoń do Johna, młodemu mężczyzny bez grosza przy duszy, który musi zebrać pieniądze na pogrzeb matki. Początkowo nieufny John przystaje na propozycję Sydneya, pożycza od niego pieniądze i pozwala podwieźć się do Vegas. Tam uczy się od niego kilku sztuczek, dzięki czemu szybko wygrywa trochę pieniędzy i wychodzi na prostą. Sydney staje się dla Johna nie tylko mentorem, ale także autorytetem i wzorem do naśladowania. Dobra passa nie trwa jednak długo. Kłopoty zaczynają się w momencie, gdy John poznaje Clementine, kelnerkę dorabiająca jako prostytutka, w której się zakochuje. Pojawia się również Jimmy, który zna pewne niewygodne fakty z przeszłości Sydneya,. Ich wyjawienie mogłoby mu poważnie zaszkodzić.
„Hard Eight” to prościutka historia o grzechach przeszłości i próbie zmierzenia się z nimi. To opowieść o decyzjach, które raz podjęte, w ciągu ułamku sekundy mogą zmienić całe nasze życie. To próba odkupienia win, zagłuszenia sumienia i kurczowego trwania w kłamstwie. Bez wątpienia przewijają się tutaj motywy, które zostały rozwinięte do rozmiarów biblijnej przypowieści w „Magnolii”. Warto przytoczyć tutaj cytat właśnie z tego dzieła, idealnie pasujący do sytuacji, jaka ma miejsce w debiucie Andersona – „Może my skończyliśmy z przeszłością, ale przeszłość nie skończyła z nami". Zatem spotkanie dwóch głównych bohaterów nie jest zwykłym zbiegiem okoliczności, bowiem ma ono swoje korzenie w przeszłości obu postaci. Główny bohater, jak się dowiemy później, nie pomaga młodemu mężczyźnie bezinteresownie. Pytanie tylko, ile jedna ze stron jest gotowa zrobić, aby ta druga się o tym nie dowiedziała.
Nie ma tutaj czegoś takiego jak przypadek, co ponownie nasuwa skojarzenia z „Magnolią”. Wszystko jest jakby częścią większego planu, a bohaterowie niczym koła zębate ścierają się ze sobą, posuwając intrygę do przodu. Co prawda nie mamy tutaj do czynienia z mozaikową konstrukcją fabuły ani z bohaterem zbiorowym, ale nie umniejsza to geniuszu tego reżysera. Anderson bardzo wyraźnie kreśli zarys głównych postaci, który nie rozmywa się nawet na tle kolorowych neonów Las Vegas. Warto zauważyć, że słynne Miasto Grzechu, w którym rozgrywa się akcja filmu, jest tylko niewielkim dodatkiem do ukazania złożonych i skomplikowanych relacji między postaciami. Anderson nie czuje potrzeby uatrakcyjniania scen panoramicznymi ujęciami rozświetlonego Vegas i uwydatniania jego przepychu i bogactwa. Las Vegas w „Hard Eight” jest zadziwiająco skromne, niezbyt je widać, a wszystko jest mało kolorowe i wręcz przygnębiające.
Wracając jednak do samych postaci. Czy to w „Boogie Nights”, "Magnolii” czy chyba w najbardziej charakterystycznym pod tym względem przykładzie "Aż poleje się krew”, spotkać możemy postacie niejednoznaczne i niebywale intrygujące. Tak jak Daniel Plainview, człowiek o dwóch twarzach, ukrywający pewne tajemnice z przeszłości, podobnie jak bohaterowie "Magnolii”, czy o specyficznym systemie wartości i moralności, jak w „Boogie Nights” (John nie ma nic przeciwko temu, że Clementine dorabia sobie na życie swoim ciałem, a sama Clementine mimo deklarowanego uczucia do Johna nie potrafi rozstać się z łatwym zarobkiem). Sydney to człowiek z klasą, otacza go aura spokoju i tajemniczości. To człowiek starych czasów, kiedy w hazardowym półświatku liczyły się jakieś zasady. Tutaj można zauważyć kolejną cechę wspólną z kolejnym filmem Andersona, wspomnianym już „Boogie Nights”, gdzie zderzały się dwa światy – tradycjonalizm i nowoczesność. Tradycjonalizm reprezentuje tutaj Sydney, nowoczesność John i Jimmy. Sydney traktuje Johna jak swojego syna i próbuje wpoić mu swoje zasady, jednak – jak już wspomniałem – robi to w jakimś celu i nie cofnie się przed niczym, aby John tego powodu nie odkrył. Jimmy jest dla niego zagrożeniem, zna jego sekret, w dodatku ma zły wpływ na Johna. Zatem Sydney musi walczyć o przyszłość (Johna), aby nie została zrujnowana przez grzechy przeszłości (Jimmy). Po raz kolejny nasuwa się wspomniany już cytat z „Magnolii”. Podsumowując, „Hard Eight” jest przedsmakiem tego, co reżyser ma do zaoferowania w swoich kolejnych filmach. To Paul Thomas Anderson w pigułce, która już po pierwszej dawce uzależnia.
Wielcy reżyserzy mają to do siebie, że nieważne, z jakim aktorem pracują na planie swojego filmu – i tak potrafią z niego wycisnąć to, co najlepsze. Taki dar posiada właśnie Paul Thomas Anderson. Aktorstwo w jego filmach jest zawsze z górnej półki. Należy również dodać, że jeśli chodzi o aktorów, to reżyser ma swoich stałych współpracowników, którzy często pojawiają się w jego filmach. Na przykład Philip Baker Hall, grający tutaj główną rolę Sydneya, wystąpił w trzech następujących po „Hard Eight” filmach Andersona. W „Boogie Nights” wcielił się w postać Floyda Gondoli, a w „Magnolii” zagrał Jimmy'ego Gatora. Ciekawostką jest fakt, że nazwiska tych postaci zostają wymienione w „Hard Eight” – występują jako znajomi głównego bohatera, w którego wcielił się ten aktor. Philip Baker Hall idealnie pasował do roli Sydneya, do tego stopnia, że patrząc na niego od razu kojarzymy go z jego postacią. Warto również dodać, że Baker Hall pojawił się w podobnej rólce w krótkometrażowym projekcie Andersona „Cigarettes & Coffe” (1993), będącego niejako inspiracją dla „Hard Eight”.
Drugim w kolejności jest John C. Reilly, on również wystąpił w "Boogie Nights” i „Magnolii”. Tutaj wciela się w postać nieco fajtłapowatego Johna, zagubionego w życiu, który przyjechał do Vegas, aby uzbierać pieniądze na pogrzeb matki. Kiedy zaprzyjaźnia się z Sydneyem, stara się stać taki, jak on – podobnie się ubiera, nawet zamawia te same drinki. Jednak nie jest tak doświadczonym graczem jak Syd. Reilly może nie jest również takim doświadczonym aktorem jak Hall, co nie zmienia faktu, że z powodzeniem próbuje dotrzymać mu kroku. Koniecznie trzeba jeszcze wspomnieć o moim ulubionym aktorze, jakim jest Philip Seymour Hoffman. Pojawił się we wszystkich filmach Andersona, pomijając „Aż poleje się krew”. Co prawda pojawia się tutaj dosłownie na kilka minut, ale ciężko nie zwrócić na niego uwagi. Jest tak denerwujący w sposobie zachowania, że ma się ochotę kopnąć go w tyłek, szczególnie działa na nerwy w momencie, gdy odpala papierosa. Mistrzostwo! Ten facet to po prostu geniusz i trzeba go w tej scenie zobaczyć. Trzem ulubieńcom Andersona partneruje świetna Gwyneth Paltrow i Samuel L. Jackson, którego kreacja przypomina trochę tę, którą stworzył nieco później u Quentina Tarantino w „Jackie Brown”. Oboje trzymali równy poziom, godny filmów mojego ulubionego reżysera.
„Hard Eight” nie jest jednak dziełem tak doskonałym jak późniejsze (arcy)dzieła Paula Thomasa Andersona. To jeszcze nie ten zaawansowany poziom, aczkolwiek i tak bardzo wysoki. Trzeba pamiętać, że to dopiero początki. Reżyser dopiero nieśmiało pokazywał, na co go tak naprawdę stać. Dla fanów twórczości Andersona jest to pozycja obowiązkowa. Poza tym film powinien trafić w gusta tych widzów, którzy lubią dobrze skrojone historie z wciągającą fabułą i interesującymi postaciami. Polecam, i to nie tylko jako ciekawostkę zwiastującą o wiele większe dzieła, jak „Boogie Nights” i „Magnolia”. To naprawdę niebanalne kino, skromne, ale zawierające wszystkie elementy, dzięki którym potrafi skupić na sobie uwagę miłośników kina.