Hard Core Logo 2

Autorem recenzji jest Rafał Christ.
Gdy dowiedziałem się, że powstał sequel Hard Core Logo zastanawiałem się po co, dlaczego, z jakiej racji po czternastu latach od ukazania się oryginału McDonald chce zniszczyć film uznawany za kultowy? Zanim odważyłem się po niego sięgnąć zagłębiłem się trochę w twórczość Kanadyjczyka. Po jakimś czasie z ciekawości zasiadłem do seansu i pozwoliłem, żeby Hard Core Logo II mnie porwało. Teraz cieszę się, że to zrobiłem.
Wydawało się, że historia podobna do tej, która sprzedała się w 1996 roku w 2010 może być tylko odgrzewanym kotletem. Z tego powodu oglądanie drugiej części przez pryzmat oryginału jest dużym błędem. Reżyser zrobił kontynuację, która jest czymś zupełnie innym od części pierwszej. Tym razem nie mamy do czynienia z poważną, tragiczną historią. Teraz możemy pozwolić, aby McDonald sobie z nas zażartował snując fantazje na temat samego siebie i przeniósł nas w świat punkrocka, który jest trochę kiczowaty, jednocześnie szczery, a na pewno głośny jak cholera.
W przeciwieństwie do części pierwszej muzyka schodzi tutaj na drugi plan, na pierwszy natomiast wysuwa się sam Bruce McDonald, a raczej jego wizerunek, którym się bawi. Teraz on jest najważniejszy, osiągnął sukces po nakręceniu Hard Core Logo, więc zdecydowanie zasłużył. Snuje fantazje, że znalazł ciepłą posadkę, kręcąc tandetny serial Pielgrzym dla kanału religijnego. Wydaje się, że jest zadowolony ze swego życia, ale jednak brakuje mu pewnego rockowego dreszczyku. Stał się zdziadziały, a jednocześnie zdziecinniały. Gdy tylko nadarza się okazja rusza w trasę, aby towarzyszyć kolejnej rockowej grupie, podczas nagrywania płyty i stworzyć następny rockument. Tam jednak dość często obserwujemy go pływającego do góry brzuchem w basenie i po ludzku obijającego się.
Gdy poznaje członków Die Mannequin, a przede wszystkim wokalistkę Care Failure (zarówno zespół, jak nazwisko wokalistki są prawdziwe) odkrywa swoją szansę na naprawienie tego, co zrobił Joe Dickowi. Mimo, że nie myślał o nim od wielu lat, te wyrzuty sumienia ciągle gdzieś tam były. Próbuje usprawiedliwić to, że zrobił karierę na jego tragedii. W pewnym momencie ma nawet gotowe zakończenie do swojego nowego filmu, które zapewniłoby mu rozgłos, postanawia jednak je powstrzymać. Nie może dopuścić, aby kolejna osoba wyciągnęła Króla Kier, który oznacza samobójstwo. Twórca wydaje się dumny z tego, że jest egoistą, ale z pewnych decyzji wynika, że nabrał empatii.
Można powiedzieć, że postać Bruce’a ewoluowała, tylko czy w dobrą stronę? Do myślenia daje już forma jaką obrał reżyser, do opowiedzenia tej historii. Tym razem nad dokumentalną dominuje fabularna. McDonald jest postacią i narratorem, który tłumaczy wszystkie niejasności, a od pierwszej sceny pluje w twarz tradycyjnej narracji. Dopiero z jego słów można wywnioskować, co łączy pozornie niepasujące do siebie kolaże obrazów. Eksperymentuje z formą i robi to bardzo dobrze. Wszystko jest jasne, może nie od razu, ale przy zakończeniu staje się takie, a widz może popłakać się ze śmiechu. Przykładem jest wytłumaczenie pojawiającego się kilka razy głosu Azjaty, który mówi w obcym języku.
Ciekawym jest też miejsce, w którym rozgrywa się większość akcji. Sceneria, w której mógłby się rozegrać horror. Studio muzyczne i dom, w którym mieszkają bohaterowie znajduje się na odludziu, a klimatu dodaje jeszcze zima. W pewien sposób uwiarygadnia to historię opętania Care, na której chcą przeprowadzać „egzorcyzmy”, bądź przez nią skontaktować się z Joe Dickiem. Reżyser za pomocą tego typu zabiegom serwuje mix różnego rodzaju konwencji, dzięki czemu każdy znajdzie tu coś dla siebie. Bywa zabawnie, strasznie, nie brakuje zaskoczeń, suspensu, czy napięcia.
Wszystko wygląda ładnie, ale co z muzyką? Przecież jest to mockument o zespole punkrockowym. Na pewno jest jej dużo mniej, ale brzmi podobnie do tej z pierwszej części. Kilka kawałków zapada w pamięć np. Orson Welles & 2012, czy Do i or die, ale nie mają one większego znaczenia. McDonalda bardziej interesują ludzie, którzy tworzą tego typu muzykę. Pokazuje ich jako trochę zagubionych, gotowych imać się każdego chwytu, aby zdobyć sławę. W przeciwieństwie do Joe Dicka, Care Failure chce osiągnąć sukces. Wokalistka twierdzi, że opętał ją duch wspomnianego muzyka, widać to w jej zachowaniu. Jednak czy to prawda? Tego reżyser nie wyjaśnia, za to jest pewny, że duch Joego znalazł się w ciele zwierzęcia, które uratowało mu życie. Muzyka, podobnie jak życie McDonalda zmieniła się przez ostatnie piętnaście lat i da się to zauważyć. Sam twórca nie ocenia czy na lepsze, czy na gorsze. Ludzie, którzy ją tworzą są tacy sami, a jednak zupełnie inni. Snuje on fantazje na ten temat i znowu krytykuje rynek muzyczny.
Jedyną osobą, która nie zmieniła się jest Bucky Haight, wciąż nienawidzący Bruce’a. Obwinia go o to, co stało się Joemu, a sam nie bierze odpowiedzialności. Prócz niego i Bruce’a nie ma innych postaci znanych z pierwszej części. No i tutaj pojawia się kłopot, gdyż wszystkie nowe osoby przez cały film nie zmieniają się. Ciągle są tacy sami od początku do końca. Może to zacząć nudzić, na szczęście nie aż tak, żeby przerwać oglądanie filmu.
To, co w oryginale było największą zaletą, czyli gra aktorska, tutaj już nią nie jest. Bruce wręcz znakomicie wcielił się w dziecko zamknięte w ciele zdziadziałego reżysera. Co do reszty to jest dobrze, ale nie znakomicie. Care Failure, która grała siebie nie przekonała mnie do końca, jakby miała tremę przed kamerą. Chociaż ma momenty, w których radzi sobie świetnie. Bucky, czyli Julian Richings podobnie, ale im bliżej końca tym coraz lepiej. Więcej charakterystycznych postaci nie ma, a szkoda, gdyż jedynka zyskiwała przez to naprawdę dużo.
Ukłonem w stronę oryginału jest psychodeliczna scena, gdy Bruce zażywa narkotyki. Zostaje osiągnięty podobny efekt, ale już w zupełnie inny sposób. Problemem jest to, że nie wyróżnia się na tyle od formy reszty filmu, aby zapadła w pamięć. Mimo wszystko jest bardzo dobrze zrobiona.
Pomimo drobnych błędów Hard Core Logo 2 jest wspaniałą przygodą. Nie można patrzeć przez pryzmat pierwszej części, a należy pozwolić, aby formalna magia nas porwała. Jest to z pewnością najodważniejsza rzecz jaką zrobił McDonald (wliczając nawet This movie is broken z tego samego roku, czy Fragmenty Tracey z 2007), udowadniając tym samym, że ma wielki dystans do siebie i swojej pracy, a także nie brakuje mu rockowych emocji. Rzekłbym nawet, że jest to dość sentymentalna podróż przez jego fantazje, a odbywa się w bardzo przyjemnym klimacie i chce się w nią wyruszyć ponownie.