Haker
Już pierwsza scena „Hakera” mówi nam, jaki to będzie film. W chińskiej elektrowni atomowej dochodzi do uszkodzenia systemów chłodzących, co doprowadza do wybuchu jednego z reaktorów. Za katastrofą stoi złowrogi cybergeniusz, który przez większość filmu pozostaje bez twarzy, imienia i motywacji. Widzimy jak naciska przycisk Enter, i już. Komputerowy atak obserwujemy od środka – kamera wdziera się do wnętrza komputera, ale nie poprzestaje tylko na tym. Idzie tak głęboko, że ludzkie oko nie wychwyciłoby punktu, w którym się zatrzymuje, a następnie błyskawicznie przemieszcza się światłowodami do miejsca, z którego za chwilę wypuszczony zostanie wirus. Ten przybiera formę małych jasnych punkcików zalewających drogę powrotną do komputera w elektrowni. Sekundy później elektroniczny atak ma swoje konsekwencje w rzeczywistości, gdy wielki wiatrak przestaje działać, pręty niebezpiecznie szybko rozgrzewają się i dochodzi do eksplozji.
Sekwencja ta, mistrzowsko zrealizowana, z mądrym użyciem efektów specjalnych, jest świetnym dowodem na to, że reżyser Michael Mann potrafi nakręcić pełne napięcia widowisko właściwie bez bohaterów. Przestępcę widzimy tylko przez parę sekund z takich ujęć, aby ukryć jego twarz, zaś pracownicy elektrowni giną tak szybko, że już po chwili o nich zapominamy. Liczą się obrazy.
Nazajutrz po wybuchu chińskie władze dowiadują się, że najprawdopodobniej ten sam człowiek próbował włamać się również do amerykańskich elektrowni, co daje okazję, aby oba narody połączyły siły w wytropieniu łotra. Jednak, aby tego dokonać potrzebny jest inny genialny haker, odsiadujący karę 15 lat więzienia Nick Hathaway, prywatnie dawny kolega ze studiów głównego śledczego z Chin. Wraz z siostrą tego drugiego oraz dwójką amerykańskich stróżów prawa szybko udaje im się zlokalizować ludzi pracujących dla tajemniczego przestępcy. I tak komputerowy pojedynek wkrótce przybiera formę walki typowej dla kina sensacyjnego – w ruch idą pistolety, karabiny maszynowe, wyrzutnie rakiet, ale i noże oraz naostrzone śrubokręty. Akcja zaś przenosi się bardzo szybko z Chin do Stanów Zjednoczonych, aby wrócić do Hong Kongu i zakończyć swój bieg w Dżakarcie.
Kino Michaela Manna zawsze słynęło z osobliwego połączenia gwałtownych scen akcji oraz refleksji nad światem, w którym przyszło żyć głównym bohaterom. To nie oni się nad tym zastanawiają, raczej sam reżyser, widzący w nich nie tylko wykonywany fach – najczęściej policyjny, bądź przestępczy – ale złożone jednostki, kierujące się własnym kodeksem, najczęściej stojącym w opozycji do ogólno przyjętych praw i zasad. To romantyczni straceńcy, wierzący zarówno we własne wartości, jak i argumenty siłowe. Czy przemoc jest wpisana w ich naturę wydaje się sprawą dyskusyjną, ale nieprzypadkowo są najlepsi w tym, co robią. „Haker” podąża tą ścieżką, dając nam nie tylko jedne z najlepszych (i najgłośniejszych) strzelanin, jakie zobaczymy w tym roku, ale i próbując skomentować świat oparty na wszechobecnych komputerach. Niestety, tylko próbując.
Scenariusz Manna i Morgana Davisa Foehla bliższy jest filmom z serii „Mission Impossible”, gdzie akcja przenosi się z jednego zakątka świata do drugiego, a intryga wydaje się przesadzona, lecz w rękach reżysera „Złodzieja” staje się brawurowym popisem, pełnym przyjemnej dla oka stylizacji (w końcu nie razi kamera cyfrowa, której Mann jest obecnie wielkim orędownikiem) oraz ekscytujących scen akcji. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to jego najbardziej rozrywkowy film od bardzo dawna, inny niż wszystkie jego dokonania z poprzedniej dekady, bowiem nastawiony bardziej na dynamikę opowiadania niż samą historię. Jest to zarówno pochwała, jak i krytyka – „Haker” bierze temat bardzo na czasie, przedstawiając go w atrakcyjny, acz wciąż całkiem realistyczny sposób, lecz nie ma w nim miejsca ani czasu na nic więcej. Brak refleksji, bo brak również bohatera, który byłby właściwym dla reżysera medium do przekazania swoich myśli.
Hathawaya gra Chris Hemsworth i gra go dobrze, zważywszy na szkicowość swojej postaci. Nie przyłączę się do krytyki tego aktora, który rzekomo nie pasuje do roli genialnego komputerowca – od kiedy to hakerzy nie mogą być potężnie zbudowani? Czy ktoś im tego zabrania? (Pewnie inni programiści, ci, którzy na siłownie nie chodzą.) Zostawmy Hemswortha w spokoju i skupmy się na Hathawayu, tylko na pozór podobnym do mannowskich protagonistów z wcześniejszych filmów. Kryminalista o romantycznej naturze, łamiący prawo głównie dlatego, że jest ono niedoskonałe. Nieprzypadkowo ryzykuje powrót do więzienia włamując się do serwera Agencji Bezpieczeństwa Narodowego – wierzy w słuszność swoich działań, jednocześnie przeciwstawiając się biurokracji. Ale ustawić go w jednym rzędzie z bohaterami „Złodzieja”, „Gorączki” czy „Informatora” byłoby niesprawiedliwe.
Spojrzenie Hemswortha, gdy leży w łóżku w blasku niebieskiego neonu może oznaczać wszystko i nic. Bliżej mu do typowych herosów kina akcji, którzy mają zadanie do wykonania i to zrobią, choćby nie wiem, co stanęło im na drodze. W jednej ze scen głośno się zastanawia nad motywacjami swojego adwersarza, lecz chciałbym, aby również pomyślał o samym sobie. Bo w pewnym momencie to właśnie czarny charakter wyrasta na postać ciekawszą i pełniejszą. Nie chodzi o to, dlaczego robi to, co robi, lecz jak widzi sam siebie i innych ludzi. Dwa zdania w finale mówią o nim więcej niż dwie godziny z Hathawayem i jego ekipą, którzy do samego końca pozostają jedynie figurami. Dopingujemy im i szybko o nich zapominamy, jak o ofiarach eksplozji z początku filmu.
Ale może się mylę. Być może komentarz reżysera zawarty jest właśnie w tym bardzo szkicowym nakreśleniu bohaterów, którzy pozostają równie anonimowi, jak ukrywający się za avatarami i nickami ludzie przed komputerem. Można krytykować Manna za przerost formy nad treścią i słabo napisaną postać Hathawaya, lecz być może w ten sposób reżyser „Zakładnika” wyraża swój stosunek do nowego, skomputeryzowanego życia. Same zera i jedynki, nic ciekawego. Główny bohater w dialogu ze swoim przeciwnikiem też uważa, że to za mało. Co pozostaje? Broń i naostrzone śrubokręty, stylistyczna perfekcja i kobieta czekająca na swojego mężczyznę. Pewne rzeczy u Manna po prostu się nie zmienią.