Gwiazd naszych wina
„Gwiazd naszych wina” to młodzieżowa wersja Love Story. Ta filmowa historia miłości nastolatków w obliczu śmiertelnej choroby to współczesna baśń wykorzystująca schemat filmu romantycznego i dramatu. Ładnie, uroczo, wspaniałomyślnie, w amerykańskim stylu – kogo interesują takie filmowe wizje prozy życia, niech sięgnie po ten film, a kogo już na samą myśl mdli – lepiej niech się do niego nie zbliża.
W filmie „Gwiazd naszych wina”, powstałym w oparciu o powieść Johna Greena, nastoletnia Hazel Grace opowiada nam historię swojego życia, które zdominowała choroba. Rak i jego skutki nie pozwalają bohaterce żyć normalnie, czyli tak jak jej rówieśniczkom, które uniezależniają się od rodziców, swobodnie przemieszczają i nie muszą traktować szpitala jak drugiego domu. Uczestnictwo w grupie wsparcia chorych na raka, gdzie nauczyć się można, jak dzięki wierze poradzić sobie z rakiem i depresją, raczej nie pomaga głównej bohaterce. Odmianę i ożywienie przyniesie spotkanie z Augustusem, który od pierwszego spojrzenia zachwyci się Hazel Grace. Nieco od niej starszy, również doświadczony przez raka, chłopak stara się ją poznać i zrobić na niej wrażenie. Istotny dla filmowej historii jest pomysł Augustusa, by spełnić marzenie Hazel; wybrać się w podróż do Europy i spotkać z pisarzem, którego książka stała się dla dziewczyny jedną z najistotniejszych rzeczy w życiu.
Zasadniczą część filmu stanowi wątek poznawania się wygadanej Hazel oraz pewnego siebie Augustusa. Ich rozmowom i spotkaniom, towarzyszą nieodłączne chorobowe dolegliwości oraz radzenie sobie z nimi. Reżyser skupia się na tym, by w prosty i jasny sposób opowiedzieć historię bohaterki. Scenariusz bazuje na inteligentnych, zabawnych, krzepiących dialogach nastolatków – czuć intencję twórców, bo rozmowy i monologi głównych bohaterów były czymś więcej niż tylko gadaniną na poziomie obyczajowego serialu z dolnej półki. Urozmaiceniem obrazu filmowego są pozakadrowe wspomnienia oraz komentarze głównej bohaterki, a także napisy-animacje treści smsów, które ślą sobie Hazel i Augustus. Telefon oraz komputer są istotnymi narzędziami komunikacji bohaterów, tym samym uświadamiają specyfikę dzisiejszego zbliżania i kontaktowania się ludzi. Trudno też nie zauważyć, że cały ten sprzęt stał się idealnym polem do popisu dla reklamy…
Brak wszechogarniającego filmową rzeczywistość (oraz uczucia widza) happy endu nadaje temu obrazowi powagi, mimo że cała historia przedstawiona jest w formie przepięknego baśniowego poradnika, prezentującego pozytywne nastawienie do życia. Film nafaszerowano dobrymi wzorcami i krzepiącymi mądrościami. Co i rusz padają mądre teksty, uwagi, cytaty. Wszyscy są dla siebie wspaniali, pomocni, kochający. Drobne nieporozumienia szybko i pomyślnie zostają rozwiązane. Hazel i Augustus są postaciami, które widz musi polubić. Rzeczywistość, nawet ta szpitalna i depresyjna, jest wręcz śliczna, nikomu niczego nie brakuje, nie ma kolejek do lekarza. Do tego dochodzi wątek spełniania wszelkich marzeń, przez rodziców i fundacje, które dla chorych dzieci zrobią wszystko. Wątek podróży do Amsterdamu i poznania przez bohaterów autora ulubionej książki utwierdza w przekonaniu, że oglądamy baśń.
Kolorystyka, scenografia, muzyka – owszem, budują klimat tego filmu, ale to ekipa aktorska oraz scenariusz odpowiadają za łzy na widowni. Nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia z przełomowymi kreacjami aktorskimi, gra głównej dwójki jest po prostu do zaakceptowania, natomiast zauważyć można starania młodych aktorów – Shailene Woodley (Hazel Grace) czy Ansela Elgorta (Augustus) – których energia oraz zapał budują niejedną scenę. Laura Dern i Sam Trammell w rolach rodziców Hazel oraz Nat Wolff grający przyjaciela Augustusa tworzą drugi plan, wpisujących się w styl filmu, uroczych i poczciwych bohaterów. Dziwacznie wypada postać Petera van Houtena, grana przez Willema Dafoe, który swój epizod próbuje wznieść na wyżyny gry aktorskiej: chce stworzyć postać wielkiego, szalonego pisarza, a tym czasem wychodzi z tego karykatura.
Ze względu na swoją tematykę i sposób prezentacji bohaterów film wzrusza: sądzę, że mniej lub bardziej, ale jednak poruszy widzów, którzy po taki gatunek, temat chętnie sięgają. Oczywiście, najwięcej satysfakcji sprawi swojemu głównemu adresatowi – nastoletniemu widzowi płci żeńskiej. Z kolei u nieco starszego widza po seansie może pojawić się odrobina zażenowania, gdy sobie uświadomi, jaką fabularną bajkę oglądał, ile było scen, które gdzieś już widział. Wiele kalek fabularnych (sceny z nową sukienką na randkę, zemstą na byłej dziewczynie), które doskonale znamy, tutaj zbyt atrakcyjnie nie wyglądają. Jest też kilka scen, które wypadają wyjątkowo słabo i tandetnie, np. oklaski dla całującej się pary czy „pocztówki” z Amsterdamu, gdy bohaterowie zwiedzają miasto. Liczba tych scen może wzrosnąć, w zależności od wrażliwości i gustu widza.
Fanom europejskich naturalistycznych dramatów lub tym odpornym na wszelkie rodzaje sentymentalizmu „Gwiazd naszych wina” nie przypadnie do gustu, chyba że najdzie ich jakaś chwila słabości. Uwzględniając całość filmowych wrażeń dostarczonych przez ten melodramat i zgadzając się na jego baśniowo-młodzieżową konwencję, zaliczyłabym go do filmów typowej klasy średniej.