GRZESZNICY. Czy wampiry czują bluesa? [RECENZJA]

Ryan Coogler i Michael B. Jordan to zgrana para. Reżyser i aktor mają na swoim koncie już osiem wspólnych produkcji, w tym popularnego Creeda oraz Czarną Panterę, które z obydwu zrobiły gwiazdy dużego formatu. Coogler najwyraźniej tak lubi pracować z Jordanem, że w swoim najnowszym filmie postanowił go zdublować i obsadzić w roli bliźniaków-gangsterów. Być może podwojone wsparcie ulubionego aktora było dla Cooglera rodzajem siatki bezpieczeństwa, bo Grzesznicy to jego pierwszy od ponad dekady projekt, który nie jest osadzony w uniwersum Marvela lub nie kontynuuje już wcześniej ustanowionej opowieści. Nie znaczy to jednak, że reżyser porzucił swoje inklinacje do tworzenia atrakcyjnego, rozrywkowego kina eksplorującego czarną tożsamość.
Po współczesno-futurystycznych wojażach w Wakandzie Coogler tym razem wybiera się w przeszłość, do lat 30. i klimatów westernowych. Jordan gra bliźniaków, Stacka i Smoke’a, którzy wracają do rodzinnego Missisipi po latach pracowania na złą sławę w chicagowskim półświatku. Z mitologizowanej, tolerancyjnej i dającej możliwości północy bracia na złowrogim dla czarnych Południu chcą zrobić coś, czego jeszcze nikt nie robił – otworzyć bluesową knajpę dla czarnej społeczności, by tchnąć trochę pozytywnej energii w jej życie, a przy okazji trochę zarobić. Pomóc ma im w tym Sammy, ich uzdolniony muzycznie kuzyn, który mimo przestróg ojca pastora bierze gitarę pod pachę i udaje się z krewniakami do nowo zakupionego przybytku, by rozkręcić z przytupem imprezę otwarcia.
Coogler snuje awanturniczą opowieść, kreśląc sugestywny obraz amerykańskiego Południa z czasów Wielkiego Kryzysu – świata plantacji bawełny, nierówności i bluesa, wyrastającego z trudów życia czarnych robotników. Choć niewolnictwa nie ma, prawa Jima Crowa mają się świetnie, a widmo Ku Klux Klanu czai się dosłownie za drzwiami co któregoś z białych domów. W tym świecie Smoke i Stack są symbolami awansu, ale i jego ceny – pokiereszowani doświadczeniami wojny, gangsterską przemocą i nasiąkli bezwzględnością półświatka, mają ambitny i buńczuczny plan, a w respekcie którym są otaczani podziw miesza się ze strachem. Jordan w podwójnej roli odnajduje się bardzo sprawnie, z wdziękiem kreując twardszego Smoke’a i bardziej zawadiackiego i wygadanego Stacka. W towarzystwie dobrze dobranej i odpowiednio zbalansowanej obsady drugoplanowej (m.in. Delroy Lindo, Li Jun Li, Wunmi Mosaku, Omar Benson Miller i Hailee Steinfeld) oraz debiutującego Milesa Catona jako Sammy’ego tworzą zgrany silni filmu, opierającego się na dynamice bratersko-gangsterskiej dramaturgii.
Grzesznicy nie są jednak typowym westernem wpisującym się w nurt czarnej historii. Coogler przygotował dla widzów gatunkową woltę, która wyróżnia jego film i pod pewnymi względami stawia go na głowie. Obejmująca jeden dzień, w którym bracia otwierają knajpę, akcja w pewnym momencie napotyka ni mniej ni więcej, lecz tylko wampiry które każą bohaterom zmierzyć się z niespodziewanym zagrożeniem. Otóż okazuje się, że Sammy ma moce legendarnych minstreli, których muzyka przekracza świat materialny, lecz za cenę przyciągnięcia uwagi sił nieczystych. Rozpoczyna się więc nierówna walka protagonistów o przetrwanie nocy pośród krwiożerczych istot, przemieniających kolejne ofiary w swoją armię.
Choć pierwsze wampiry, które pojawiają się w Grzesznikach są białe (ba, tego pierwszego ścigają nawet rdzenni Amerykanie), Coogler nie próbuje budować wokół picia krwi specjalnych metafor rasowych. Bestie przynależą dla niego raczej do porządku południowego mistycyzmu, w którym obficie obtacza fabułę swojego nowego filmu. W ten sposób stara się połączyć afrykańską magię, afroamerykańskiego bluesa i rasowe napięcia Południa w swoistej hybrydzie westernu i południowego gotyku. Ten ostatni zdaje się być dla Cooglera alternatywą wobec ponurej narracji historycznej – wydobywać z trudnej rzeczywistości niesamowitość i ambiwalencje, które umykają stricte realistycznej narracji gatunkowej. Trzeba przyznać, że to ciekawa próba, która pomaga Grzesznikom uniknąć wielu pułapek schematycznego kina o tematyce rasowej.
Równocześnie Coogler wpisuje się zdecydowanie w nurt rewizji amerykańskiej historii z czarnej perspektywy. Wyraźnie widać, że przed nakręceniem Grzeszników oglądał intensywnie Django czy Od zmierzchu do świtu, a poetyka Tarantino jest odczuwalna w efekcie końcowym. Nie tylko dlatego, że samo fabularne przełamanie czy inscenizacja poszczególnych sekwencji wydają się niemal żywcem wzięte ze wspomnianych filmów. Coogler podobnie jak Tarantino chciałby do pewnego stopnia napisać na nowo amerykańską mitologię Południa, z uwzględnieniem doświadczeń i kulturowego kontekstu jego czarnych mieszkańców. Pod tym względem Grzesznicy to film ambitny, choć cały czas konwencjonalnie rozrywkowy. Mamy więc duże tematy, spektakularnie aranżowane sceny (nawet kilka okazjonalnych, choć prawdę mówiąc zupełnie zbędnych mastershotów) i gatunkowe widowisko, które chce stać się manifestem czarnej duszy Ameryki.
Ambitne chęci Cooglera są jednak do pewnego stopnia sabotowane przez niego samego na poziomie warsztatu. Bardzo widać, że reżyser przesiąkł marvelowskim stylem, który ciąży mu zarówno w konwencji westernu, jak i horroru. Pierwszy akt zrobiony w klasycznym schemacie zbierania drużyny z masą niezbyt subtelnej i trochę też niepotrzebnej ekspozycji wydaje się skopiowany wprost z kina superbohaterskiego i przebrany w stroje z epoki (choć zamiast super-zdolności tutejsi herosi czują bluesa), w części walki z wampirami męczą rozwinięte monologi, dialogi i powolne zbieranie się do działania pośród śmiertelnej szarpaniny, tak samo jak wyskakujący zza pleców wybawiciele, którzy sekundę temu byli zupełnie gdzie indziej. Nie wspominając już o typowo marvelowych żartach, które pasują tu jak kościelne organy do bluesowego standardu. Coogler, czy to z powodu ambicji, czy nauczony przez lata w studiu Disneya, że tak się robi, całkowicie przedkłada momentami patos nad dynamikę akcji i jej spójność, przez co Grzesznicy to film w ogóle dość męczący, porozciągany i zdecydowanie mogący się zmieścić w bardziej zwartym metrażu.
Czy Grzesznicy okażą się współczesnym klasykiem i zgodnie z nadziejami twórców, wpiszą się do kanonu jako wpływowe dzieło czarnego kina? Trudno powiedzieć. Na pewno to film, który trudno ocenić jednoznacznie. Z jednej strony to ciekawa próba wyjścia z szufladek i schematów gatunkowych, stworzenia czegoś oryginalnego i atrakcyjnego bez konieczności stu tysięcy odnośników, które ostatnio stanową jakieś 90% sfranczyzowanych blockbusterów. Z drugiej strony Grzesznicy dowodzą jak bardzo komiksowe formatki przeorały materię kina i jak głęboko wchodzą w warsztat filmowy, rzutując na inne, odleglejsze też gatunki. Coogler nakręcił film ciekawy, pod wieloma względami wyróżniający się na tle innych blockbusterów, równocześnie jednak będący dziełem nie do końca udanym i trochę rozlatującym się od wewnętrznego naładowania różnymi konwencjami i tropami. Na pewno pokazuje, że jest reżyserem chcącym eksperymentować – oby mógł to robić jak najczęściej, z dala od Marvelowskiej matrycy.