GREMLINY ROZRABIAJĄ. Zabawny, parodystyczny, ale zdecydowanie horror
…czy sensacyjna Szklana pułapka. Czy dlatego, że Gremliny rozrabiają Joego Dantego są gorszym filmem lub takim, który się zestarzał? Niekoniecznie. To raczej to, co reżyserowi udało się osiągnąć tym familijnym horrorem, decyduje o jego dzisiejszym statusie – kto bowiem chce się bać podczas świąt na filmie rzekomo skierowanym dla całej rodziny, a zwłaszcza najmłodszych widzów? Ci najpewniej będą przerażeni widokiem przebrzydłych i szalonych stworów, które – początkowo włochate i milusio wyglądające – w rzeczywistości mają czarne dusze oraz anarchistyczne usposobienie. Gremliny nie tylko rozrabiają, ale też niszczą, ranią i zabijają. Robią to z uśmiechem na ustach, śmiejąc się w sposób dziki i niepohamowany; my również śmiejemy się z tego, co oglądamy na ekranie, co nie zmienia faktu, że tytułowe bestie, jak straszyły nas, gdy byliśmy dziećmi, tak straszą i dziś.
Gremliny rozrabiają, Debiutancki scenariusz Chrisa Columbusa (przyszły reżyser Kevinów i pierwszych dwóch części z serii o Harrym Potterze) rozpoczyna się od sceny, która wprowadza nas w główny temat filmu, czyli jak Ameryka wchłania wszystko, co obce – trochę na ich własne życzenie – aby uczynić z tego produkt, nie martwiąc się przy tym o konsekwencje zmiany tożsamości danej rzeczy. Poczciwy, ale pechowy wynalazca Rand Peltzer (Hoyt Axton) zostaje zaciągnięty przez chińskiego nastolatka do antykwariatu jego dziadka, aby coś tam kupił, cokolwiek. Starocie kompletnie nie interesują Peltzera, dopóki nie natyka się na mogwaja, zamknięte w klatce zwierzątko, które nuci przyjemną dla ucha melodię. Amerykanin chce dać 100 dolarów za maskotkę, potem 200, ale właściciel sklepu, sędziwy starszy pan, tłumaczy, że mogwai nie jest na sprzedaż. Jego wnuczek jednak, świadomy problemów finansowych dziadka, sprzedaje po kryjomu zwierzę, wyjaśniając Peltzerowi reguły, których musi przestrzegać przy opiece nad włochatym stworkiem. Oczywiście każda z trzech zasad zostanie złamana, tylko pośrednio z winy samego Randa, który odda Gizma, jak później nazwie zakupionego mogwaja, swojemu synowi w ramach świątecznego prezentu.
Lubimy Randa, lubimy też jego syna Billy’ego (Zach Galligan), bo są sympatycznymi i dobrymi ludźmi. Ale są też głupi, wierząc, że mogą zapanować nad czymś, czego nie rozumieją. Starszy Peltzer kupuje Gizma (co można przetłumaczyć również jako „gadżet” – trudno o lepszy dowód, jak Rand traktuje mogwaja) jako podarunek dla swojego pierworodnego, ale gdy stworek rozmnaża się po wylaniu na niego wody, co stanowi złamanie jednej z zasad, Rand widzi w tym możliwość zarobku – teraz nie tylko on, ale i każdy będzie mógł mieć u siebie w domu słodkiego włochacza. Tyle że latorośl Gizma nie jest tak milusia, jak on. Grymas na ich mordkach sugeruje niecne zamiary i już pierwszej nocy wiążą one psa Peltzerów w sznury ze świątecznymi lampkami, aby ten powisiał sobie na ganku. Później Billy zostanie przez nie oszukany, aby złamał inną zasadę – nie karm mogwaja po północy – zamieniając w ten sposób małe futrzaki w duże, zielone i ohydne potwory. Od tego momentu film Dantego staje się pełnoprawnym horrorem, który z jednej strony realizuje się w konwencji monster movie, a z drugiej uzupełnia ją o prześmiewczą wizję zemsty obcej kultury, która już do reszty zamerykanizowana, traci to, co było w niej prawdziwe.
Sam termin „gremlin” pochodzi jeszcze z czasów sprzed II wojny światowej, kiedy to za wszelkie awarie i usterki w samolotach RAF-u obarczano małe potworki. Później były książeczka dla dzieci autorstwa Roalda Dahla The Gremlins (1943) oraz odcinek Strefy mroku (1963), w której znerwicowany pasażer samolotu, grany przez Williama Shatnera, widzi dziwną postać na skrzydle maszyny. Echa lotniczego rodowodu stworów słychać w samym filmie w rozmowie z panem Futtermanem (gra go stały aktor Dantego, Dick Miller), wojennym weteranem, który uważa, że gremliny to przede wszystkim zagraniczna zaraza, czająca się w nieamerykańskich pojazdach i elektronice. Ale ostatecznie stwory, choć rzeczywiście wywodzące się z obcej kultury, przypominają rozwydrzone dzieci popkultury Zachodu – uwielbiają oglądać telewizję, w kinie wariują, obrzucając się popcornem i głośno śpiewając piosenkę z wyświetlanej Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków, uwielbiają niezdrowe jedzenie, a owocami gardzą, w scenie w barze jeden z nich zaś udaje ekshibicjonistę, a inny obwieszonego złotem rapera. Gizmo jest słodki, niewinny i wyjątkowy, podczas gdy jego „bracia” wydają się manifestacją tego, co najgorsze w cywilizacji opartej na konsumpcjonizmie i przemocy.
Kingston Falls to pozornie idealne miasteczko amerykańskie, ale – jak na ironię – i bez gremlinów oglądany świat zarażony jest złem, choć w bardziej klasycznym wydaniu. Najbogatsza w mieście pani Deagle przypomina skrzyżowanie Ebenezera Scrooge’a ze złą wiedźmą z Czarnoksiężnika z Oz – dąży do eksmitowania ludzi z budynków, które do niej należą, a głównego bohatera straszy potworną śmiercią dla jego psa. Sympatia Billy’ego, słodka Kate (Phoebe Cates), opowiada mu jedną z najbardziej depresyjnych historii świątecznych, jakie można było usłyszeć w kinie, na dowód, że Boże Narodzenie nie dla wszystkich jest czasem miłości i radości, a uwagi sympatycznego przecież pana Futtermana nacechowane są ksenofobią. Lubię w Gremlinach oczyszczającą wręcz moc działania niecnych stworów, które karzą całą społeczność Kingston Falls za ich tylko pozorną cukierkowość i doskonałość. Dostanie się wszystkim, dobrym i złym, bo tylko w ten sposób lekcja zostanie zapamiętana, a te same błędy być może się nie powtórzą (kto widział Gremliny 2, ten wie, że tak się jednak nie stanie).
Dante dał się wcześniej poznać jako zręczny autor kina grozy, kręcąc Piranię oraz Skowyt. Również w przypadku Gremlinów nie rezygnuje ze swojej mrocznej wrażliwości, nasycając swój film obrazami o wyjątkowo złowieszczej aurze. Kokony, z których wyklują się dorosłe wersje mogwajów, są odpowiednio oślizgłe i nieprzyjemne, jasno sugerując, że i przyszłe zwierzaki nie będą urocze. Podczas sceny na basenie, kiedy to głównodowodzący Stripe wpada do wody, ta wydaje się gotować – samo zielone światło, potężna para i podwodne błyski mogą wystraszyć najmłodszych nawet dziś, gdyż jest w tym coś nienaturalnego i zwyczajnie złego. Widok setek gremlinów wychodzących z ciemności w jasną, zimową noc również robi wrażenie, choć animacja w tej scenie odstaje od reszty filmu. Ataki bestii zaś mają w sobie sporo czarnego humoru, przez niesforną naturę tytułowych stworów, ale nawet wtedy Dante nie rezygnuje z podskórnego napięcia oraz zaskakującej brutalności. W jednym z najlepszych momentów filmu pani Peltzer w widowiskowy sposób zabija trzy gremliny, ale czwarty, ukryty w choince, prawie ją morduje, rzucając się na nią i dusząc kablem.
Gremliny rozrabiają to horror. Koniec i kropka. Film Dantego jest zabawny, nieco parodystyczny, zdecydowanie pastiszowy, a muzyka Jerry’ego Goldsmitha w sposób doskonały łączy słodką, nieco naiwną melodyjność z psotną naturą tytułowych postaci. Ale przede wszystkim jest strach. Wiedziałem to, gdy zobaczyłem film po raz pierwszy w wieku 7-8 lat, wiem to i teraz. Wiedzieli to również Amerykanie podczas premiery latem 1984 roku. To właśnie Gremliny i wypuszczony w tym samym sezonie Indiana Jones i Świątynia Zagłady doprowadziły do powstania nowej kategorii wiekowej – PG13. Reakcje widowni, zwłaszcza tej dziecięcej, były na tyle gwałtowne, że współtwórca obu tych filmów, Steven Spielberg, zaapelował do MPAA (Motion Picture Association of America), aby ta wprowadziła pewne zaostrzenia odnośnie obrazów, które nie nadają się dla najmłodszych odbiorców. Do tej pory pomiędzy kategoriami PG (filmy dla dzieci, z rekomendowaną obecnością osoby dorosłej) i R (filmy dla starszej widowni, z konieczną obecnością osoby dorosłej, jeśli ktoś nie ma 17 lat) nie było nic więcej, a jak się okazało, wyrywanie bijących serc w Indianie Jonesie czy wybuchające stwory w mikrofali w Gremlinach to zdecydowanie za dużo dla kilkulatków.
Sześć lat później powstała kontynuacja, również w reżyserii Dantego, przenosząca akcję z małego miasteczka do metropolii. Zaskakujący to sequel, dużo bardziej zwariowany, weselszy i kpiarski, jeszcze mocniej celujący w krytykę konsumpcjonizmu, ale praktycznie pozbawiony grozy oryginału.