GREEN ZONE
Wojna jest brudna i zła, ale polityka jest jeszcze gorsza.
Kiedy nie walczy się o swojego Boga i o swoją ojczyznę, przywiezienie do domu własnej dupy w jednym kawałku wydaje się być celem nie tylko nadrzędnym, ale i samym w sobie szlachetnym, zrozumiałym i w żadnym wypadku nie zasługującym na potępienie. Robić swoje, nie pytać i nie dać się zabić – oto karma każdego żołnierza uwikłanego w każdą wojnę, a zwłaszcza w taką, która nie do końca jest jego wojną. W takich niesprzyjających okolicznościach przyrody mowa jest srebrem, a milczenie złotem, co jest stwierdzeniem, pod jakim na pewno nie podpisze się Roy Miller, człowiek, który nie zwykł trzymać języka za zębami. Roy pyta i błądzi, a potem pyta ponownie, by zbłądzić ponownie. Bo nawet, jeśli zbliża się do prawdy – oddala się od domu, przez co zachowanie własnej dupy w jednym kawałku staje się dla niego coraz mniej realną opcją…
Starszy chorąży Roy Miller (Matt Damon) jest bohaterem filmu Green Zone, wyreżyserowanego przez Paula Greengrassa. Roy Miller to dobry amerykański chłopak, a przy tym dobry amerykański żołnierz, w dodatku gotowy na absolutnie wszystko, czyli na znacznie więcej, niż gotowi są inni dobrzy amerykańscy chłopcy, a przy tym dobrzy amerykańscy żołnierze, dla których (jako się rzekło) priorytetem nie jest wiedzieć, ale po prostu przeżyć. Roya poznajemy w pierwszych dniach amerykańskiej inwazji na Irak w 2003 roku, w totalnym chaosie zbombardowanego Bagdadu. Oddział dowodzonych przez niego żołnierzy, kierujący się płynącymi z Waszyngtonu dyrektywami, przeszukuje kolejne lokalizacje, mające rzekomo skrywać produkowaną i składowaną przez Irakijczyków broń masowego rażenia – główny pretekst ww. inwazji jankeskich kowbojów (namaszczonych przez Największego Jankeskiego Kowboja wszech czasów, czyli dobrego amerykańskiego eksprezydenta, w osobie teksańskiego buraka juniora, syna swego ojca, również w pustynnych bojach zaprawionego) na Irak. Oczywiście wszystkie strzały okazują się chybione, chemicznego i w ogóle jakiegokolwiek arsenału ani widu, ani słychu, co nie jest dobre, bo przecież wojnę uzasadnić jakoś należy. Jest to potrzeba, jaka rodzi desperację, rodzącą z kolei działania o wątpliwej wartości moralnej i etycznej. Wojna jest brudna i zła, ale polityka jest jeszcze gorsza, czego Roy ma świadomość, a przynajmniej zaczyna ją mieć. Zamiast więc bezpiecznie podążać w stronę światła, zagłębia się w mrok, by na oślep strzelać do wrogów, którzy niekoniecznie są jego wrogami. Prawda szybko okazuje się kłamstwem, a kłamstwo – trudną sztuką pokrętnej dyplomacji. Niby to nic nowego, niby to nic zaskakującego; niby to dla wielu nic – o zgrozo – bulwersującego. Ginie ktoś, by mógł żyć ktoś, co jest logicznie i ekonomicznie uzasadnione. Pociski od czasu do czasu wystrzelać trzeba, dzięki czemu można wyprodukować nowe pociski, które kiedyś też będą wystrzelane. Jest tylko kwestia wyboru celu oraz znalezienia lub wymyślenia jakiegoś pretekstu. Potem już można rozpętać piekło, samemu bezpiecznie chroniąc się w raju, by sączyć drinki na leżaku przy basenie w luksusowym hotelu, znajdującym się w takiej czy innej zielonej strefie, czyli w miejscu, gdzie prawda ma najczęściej czerwone światło. Ale tylko do czasu. Bo prędzej czy później znajdzie się ktoś, dla kogo białe jest białe, czarne jest czarne, a zielone jest zielone. Takim kimś jest na pewno Roy Miller, ostatni sprawiedliwy, gotowy za wszelką cenę obwieścić światu nowinę – dla jednych dobrą, a dla innych złą. Najważniejsze jednak, że prawdziwą…
Podobne wpisy
Green Zone to dobry amerykański film, a Paul Greengrass to dobry “amerykański” reżyser, twórca innych dobrych amerykańskich filmów, takich jak m.in. Krucjata Bourne’a czy Ultimatum Bourne’a. Green Zone nie jest jego szczytowym osiągnięciem, ale bez dwóch zdań jest świadectwem jego niebywałej sprawności warsztatowej oraz rzetelnego podejścia do fachu reżysera. Bo sam film to nie tylko polityczna intryga, czy też zapis z placu boju o zdecydowanie paradokumentalnym charakterze. To także wybuchowe kino akcji, zrealizowane z nerwem i jajem, co w przypadku tego twórcy zresztą nie dziwi (patrz: ww. przygody Bourne’a). Oczywiście taka żonglerka konwencjami ma swoją cenę, a są nią uproszczenia fabularne ginące gdzieś w mętliku efektownych pościgów i strzelanin. Może to powodować pewien niedosyt u widzów oczekujących czegoś więcej, niż sztampowych w gruncie rzeczy rozwiązań zainicjowanych na różnych etapach filmu intryg. Na okrasę pozostaje za to Matt Damon, czyli dobry amerykański aktor, dobrze odnajdujący się w roli Roya Millera, czyli ostatniego sprawiedliwego. A chociaż psychologię jego postaci nakreślono grubą i prostą krechą, jemu samemu interpretacyjnego wyczucia odmówić bynajmniej nie można.
Tekst z archiwum film.org.pl (22.06.2010).