Gorączka
Tekst wyciągnięty z archiwum KMF (2012 rok) z okazji 20. rocznicy premiery.
Pamiętacie z dzieciństwa zabawy w policjantów i złodziei? Grupka dzieci biegająca za jednym, bądź drugą grupką dzieciaków w denerwujący sposób imitująca odgłosy wystrzałów z pistoletu i syren radiowozów policyjnych. Jakie to były piękne i naiwne czasy. Kino i telewizja dostarczały dzieciakom bohaterów z odznaką godnych naśladowania i wcielania się w nich podczas swoich zabaw. Jednak filmowy policjant różni się od prawdziwego stróża prawa niemal wszystkim. Zaczynając od ubioru, idąc przez sprzęt i samochód, kończąc na metodach działania i sprawności. Najczęściej widzimy modnie ubranego i wysportowanego twardziela, który jest lokalnym “obrońcą uciśnionych”. Działa precyzyjnie, szybko i co najważniejsze spektakularnie.
Najlepszym przykładem niech będzie Chuck Norris i jego “Strażnik Texasu “, chłopaki z “Bad Boys” czy nieco ambitniejsze przykłady Clinta Eastwooda w “Brudnym Harrym” i Mela Gibsona z Dannym Gloverem w “Zabójczej broni”. Często również jest to obraz z przymrużeniem oka ukazujący policjantów, jako kompletnych idiotów i nieudaczników, jak choćby “Akademia policyjna”. Podobnie zresztą jest z tymi, którzy reprezentują kryminalny półświatek.
Niewiele filmów tak naprawdę pokazuje prawdziwe lub przynajmniej takie, które zbliżałoby rzeczywistemu oblicze stróża prawa, jak i przestępcy. Większość w stereotypowy sposób ukazuje relacje między nimi, które opierają się jedynie na formule złap mnie jeśli potrafisz, całkowicie pomijając jego psychologiczne aspekty. Bo łapanie przestępców to nie jest kaszka z mleczkiem.
Na szczęście jest jeden wyjątkowy film, który jest idealnym portretem psychologicznym zarówno policjanta, jak i przestępcy. Ten film to prawdziwe arcydzieło i jeden z najważniejszych obrazów lat 90. Nic dziwnego, bo nakręcony został przez doświadczonego twórcę w tematyce kryminalnej, mającego na koncie takie serialowe hity jak “Crime Story” i “Miami Vice”, czy pełnometrażowego “Złodzieja”. Tym filmem jest “Gorączka”, a reżyserem Michael Mann.
Pisząc o takim dziele nie sposób nie wspomnieć o wcześniejszym filmie tego wybitnego reżysera zatytułowanym “L.A. Takedown”. Początkowo ta produkcja telewizyjna miała być pilotażowym odcinkiem serialu pod tym samym tytułem, jednak ostatecznie nic z tych planów nie wyszło. A że historia miała spory potencjał, po odczekaniu na właściwy moment, stała się fundamentem pod życiowe dzieło Manna. Co więcej historia przedstawiona w filmie oparta jest na autentycznych wydarzeniach, jakie miały miejsce na początku lat 60-tych, kiedy to chicagowski policjant Chuck Adamson prowadził śledztwo przeciwko Neilowi McCauley’owi, byłemu skazańcowi z Alcatraz i bezwzględnemu złodziejowi.
Filmowy McCauley wraz ze swymi kumplami organizuje zbrojny napad na opancerzoną furgonetkę, z którego kradną równowartość 1,6 miliona dolarów w papierach wartościowych. Wszystko przebiega bez zarzutu, dopóki w wyniku nieporozumienia jeden z nich strzela z broni. Ginie trzech strażników. Do akcji wkracza Vincent Hanna, jeden z najlepszych detektywów wydziału kradzieży i zabójstw policji Los Angeles, który szybko wpada na trop przestępców. Tymczasem McCauley przygotowuje ostatni wielki skok na bank – kradzież 12 milionów dolarów gotówki z banku., po którym będzie ustawiony do końca życia i przejdzie na zasłużoną “emeryturę”. Hanna, który stawia sobie za główny cel dorwać przestępcę, z czasem zaczyna podziwiać metody McCauleya. Neil ma podobne odczucia, co do doświadczonego policjanta. Ich pojedynek wydaję się być nieunikniony. Kiedy tych dwóch mężczyzn stanie sobie na drodze, musi dojść do twardej i ostrej konfrontacji. Obaj przeciwnicy są profesjonalistami w tym co robią. Cenią się nawzajem i wiedzą, że tak naprawdę są bardzo do siebie podobni. Który z nich wygra?
Przeciętny kinoman może powiedzieć, że to tylko zwykła historyjka o policjantach i złodziejach. Jakże ten jeden przymiotnik może być krzywdzący dla tego arcydzieła.
Bo to nie jest zwykły film, a już na pewno nie jest to zwykły film akcji.
Nie mamy tutaj do czynienia z klasycznym kinem kopanym i strzelanym, a mimo to żaden osobnik płci męskiej spragniony adrenaliny nie będzie zawiedziony. “Gorączka” to rasowy dramat kryminalny, będący prawdziwym studium charakterów, wnikliwym portretem psychologicznym postaci, tak realistycznym, tak przekonująco napisanym i zagranym, że nie sposób się z nimi emocjonalnie i empatycznie związać. Prościej rzecz ujmując, to świetnie opowiedziana historia dwóch niezwykle barwnych osobowości – Neila McCauleya i Vincenta Hannę.
Pierwszy z nich to postać nietypowa jak na kryminalistę. Jest opanowany, ułożony, obce mu są gwałtowność czy porywczy gniew, potrafi być szarmancki. Przede wszystkim jest jednak strategiem, który dokładnie planuje swój każdy kolejny krok. Jego przeciwieństwem, jak na stróża prawa przystało jest Vincent Hanna. On z kolei jest impulsywny, wybuchowy i nieobliczalny. Jednak te dwa jakże różne od siebie światy, które oddzielone granicą prawa i sprawiedliwości, wbrew pozorom są bardzo do siebie podobne. Obaj bohaterowie to perfekcjoniści w każdym calu z poświęceniem wykonujący swoje obowiązki. Co więcej, obaj ponoszą z tego powodu konsekwencje. Dla obu z nich będzie to porażka i pustka w życiu prywatnym i uczuciowym.
Dokładnie, Michael Mann dokonuje rzeczy bardzo ryzykownej w filmie z gatunku kina sensacyjnego, w dodatku wychodząc z tego zabiegu zwycięsko. Wszedł z buciorami w życie prywatne bohaterów w filmie, w którym zdaniem większości nie ma na takie “pierdoły” miejsca. Vincent to koleś, któremu przez pracę rozpada się już trzecie małżeństwo, z kolei Neil to człowiek, który ze względu na to czym się zajmuje, wyznaje następującą zasadę: “nie przywiązuj się do nikogo/niczego, co nie mógłbyś zostawić w ciągu 30 sekund, gdy zrobi się gorąco”.
Michael Mann pokazał, że Ci kolesie, noszący broń w kaburach, Ci, których pochopnie uważa się za twardzieli, czy to gliniarze czy przestępcy – wszyscy oni tak naprawdę niczym nie różnią się od zwykłych śmiertelników. Wszyscy mają takie same rozterki, problemy i co ważniejsze, jak wielu borykają się z samotnością. Co więcej, jednak często nie mogą zaznać – z racji wykonywanych zajęć – odrobiny spokoju i normalności, co stawia ich w nieco gorszej sytuacji od przeciętnego Kowalskiego. Jednym słowem “Gorączka” pokazała prawdziwie ludzkie oblicza postaci, których w kinie często się idealizuje lub wręcz odwrotnie, karykaturuje.
Bez wątpienia “Gorączka” stała się miejscem specyficznego pojedynku dwóch antagonistów, jakże pamiętnego i obrośniętego kultem. To już wiemy. Nie było by w tym jednak nic wyjątkowego, a już tym bardziej kultowego, gdyby twarze tych postaci nie przybrały rys dwóch największych gigantów współczesnego kina. Chciałem o tym nie pisać, aby nie powielać pewnego schematu, jednak najzwyczajniej się nie da. O tym trzeba pisać najlepiej pogrubioną czcionką. Bo właśnie “Gorączka” to film, który po raz pierwszy w historii uwiecznił ikoniczny aktorski duet na tej samej klatce. I chociaż obaj panowie niemal dwie dekady wcześniej przebywali na planie “Ojca Chrzestnego II”, nie mieli wówczas okazji zagrać razem w żadnej scenie.
W trakcie seansu widz również musiał uzbroić się w cierpliwość. Ich obiecane spotkanie jest tu odwlekane niemal do ostatniego momentu, kiedy to rewelacyjny cover Joy Division “New Dawn Fades” w wykonaniu Moby’ego zapowiada rozmowę w przydrożnym barze, gdzie nad kubkami kawy zasiadają Al Pacino i Robert DeNiro. Ta scena jak żadna inna trzyma widza w napięciu i to pomimo tego, że cała rozmowa zdaje się mieć typowo kumpelski charakter. Widz przeżywa ją niczym decydujący pojedynek rewolwerowców. Bez tak wyrazistych aktorskich kreacji pojedynek ich postaci nie miałby racji bytu. Podobnie jak granych przez nich bohaterów wiele dzieli, każdy z nich wyróżnia się innego rodzaju warsztatem aktorskim i co za tym idzie inaczej kreuje swoja postać, to mimo wszystko jest coś co ich łączy – perfekcyjność. Obaj panowie stworzyli niesamowite kreacje, które jednym tchem są wymieniane, gdy ktoś poprosi o wyliczankę ich najlepszych ról.
Jednak “Gorączka” to nie tylko genialny duet aktorski, to również całkiem ciekawie obsadzone zaplecze ról drugoplanowych. Wystarczy wspomnieć takie nazwiska jak Kilmer, Sizemore czy Voight – każdy z nich u szczytu swoich możliwości, bowiem wielokrotnie później rozmieniali swój talent na drobne. Są jeszcze kobiety. O tak, to godne pochwały jak Michael Mann traktuje płeć piękną w swoich filmach. Bynajmniej nie są tylko ładnie wyglądającym dodatkiem, ale bardzo ważnym czynnikiem determinującym, który ma ogromny wpływ na bohaterów (mężczyzn), na ich decyzje i działania. Przede wszystkim trzeba tu przytoczyć takie nazwiska jak Ashley Judd, Amy Brenneman czy młodziutkiej Natalie Portman. Bez nich “Gorączka” straciłaby połowę swojego geniuszu.
Michael Mann to prawdziwy perfekcjonista. Jego filmy są dopieszczone zarówno pod względem fabularnym jak i technicznym. A “Gorączka”, jak przystało na porządne kino sensacyjne jest po prostu fenomenalna od strony technicznej. Mann tradycyjnie postawił na realizm. Jeśli już na ekranie uświadczymy scenę, w której ujrzymy zapierającą dech w piersiach akcję, gwarantuję, że nie sposób oderwać od niej oczu. W dodatku widz nie odnosi wrażenia, że twórcy lecą sobie z nim w kulki i próbują wmówić mu jakąś niedorzeczność. Tutaj wszystko jest jak najbardziej prawdziwe. Za przykład niech posłuży słynna scena odwrotu po napadzie na bank. Prezentowano ją rekrutom korpusu Marines w szkole Marine Corps Recruit Depot w San Diego, jako przykład perfekcyjnie wykonanego odwrotu, będąc pod ostrzałem. W dodatku tłumaczono im, że jeśli nie potrafią tak szybko zmienić magazynka jak Val Kilmer, to nie mają przyszłości w armii. I nic dziwnego, bowiem aktorzy przygotowując się do kręcenia tej sceny przeszli morderczy trening na strzelnicy z ostrą amunicją, co nawet dla takich wyjadaczy jak Pacino i DeNiro było wielkim wyzwaniem. Co więcej, doradcą technicznym ds. broni palnej był niejaki Andy McNab – były komandos Brytyjskiej jednostki specjalnej SAS – Special Air Service, który zasłynął z brawurowej akcji podczas I konfliktu w Zatoce Perskiej. Nic dodać, nic ująć.
Mann przyzwyczaił nas, że w jego filmach każdy element jest najlepszej jakości. Wyróżnić trzeba tutaj kapitalne zdjęcia Dante Spinottiego, skąpane w smutnej niebieskiej kolorystyce, co nadaje filmowi kapitalny klimat nocnych ulic wielkiego miasta jak i osamotnienie głównych bohaterów. Nieodłącznym składnikiem filmu jest również ścieżka dźwiękowa. Niewielu jest reżyserów, którzy muzykę traktują równie poważnie, jak film i budują na niej jego klimat. Do tych najlepszych zalicza się w szczególności Quentina Tarantino, Martina Scorsese i Michaela Manna. Jednak to właśnie Mann wydaje się być mistrzem w tej dziedzinie, gdyż z niebywałym pietyzmem potrafi dopasować muzykę zapożyczoną (często przekształcając ją specjalnie na potrzeby konkretnych scen), do tej specjalnie na potrzeby filmu napisanej, podczas gdy jego koledzy korzystają właściwie tylko z gotowych utworów. Za oprawę muzyczną w dużej mierze odpowiedzialny jest Elliot Goldenthal wspomagany przez Kronos Quartet. Pozostałe utwory, które można usłyszeć w filmie pochodzą od różnych wykonawców, m.in Lisy Gerrard, Briana Eno i Moby’ego. Jednak to ten ostatni wydaje się być tutaj najważniejszy. Dwa utwory jego autorstwa ilustrują dwie najważniejsze sceny “Gorączki”, czyli te w których bezpośrednio spotykają się bohaterowie grani przez Ala Pacino i Roberta DeNiro. Wspomniany wcześniej cover Joy Division poprzedza kapitalną scenę rozmowy w barze, drugi z kolei to siedmiominutowa suita “God Moving Over the Face of the Waters” ilustrująca chyba najbardziej poruszającą scenę, który wieńczy dzieło Manna.
“Gorączka” to prawdziwie męskie kino. I trzeba pokreślić, że męskość nie rozumie się tutaj poprzez objętość masy mięśniowej, tylko twardy i trudny charakter głównych bohaterów. To kino dla facetów z dobrym gustem. W ogóle dla ludzi z dobrym gustem, bo świadomy jestem, że wielu kobietom to dzieło również może się podobać. I wcale nie chcę, aby ktoś pomyślał, że w tym miejscu sobie schlebiam, ale prawda jest taka, że tylko wytrwany smakosz potrafi docenić arcydzieło Michaela Manna. To zdecydowanie nie jest film dla chłopców, którzy gdzieś po drodze zapomnieli stać się mężczyznami i mentalnie zostali na podwórkach dalej bawiąc się w policjantów/złodziei, w dodatku z wypiekami na policzkach opowiadając sobie obejrzany dnia wczorajszego kolejny odcinek “Strażnika Teksasu”. I tak jak każdy facet powinien w swoim życiu zrobić trzy rzeczy: zasadzić drzewo, zbudować dom i spłodzić syna, tak jeszcze musi zobaczyć “Gorączkę”.
Obrazek z początku tekstu: MICHAEL MANNs HEAT by ~ChristopherWingKing / devianart.net